Jules Verne
król przestworzy
(Rozdział IV-VI)
Przekład Z. Zamorskiego
45 ilustracji L. Benetta
Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży
Warszawa, 1932
© Andrzej Zydorczak
Rozdział IV
Frycollin i jego pan.
pewnością nie raz już członkowie Weldon-Instytutu, wracając po burzliwych obradach przebiegali z krzykiem i wrzawą ulice Filadelfji. Niejednokrotnie mieszkańcy Walmut-street nie mając przecież absolutnie nic wspólnego z zagadnieniami lotnictwa i nie troszcząc się o nie zupełnie, zmuszeni byli wnosić zażalenia na awantury, jakie wdzierały się do ich mieszkań z sali posiedzeń balonistów i niejednokrotnie policja wkroczeniem na salę obrad musiała przywracać porządek. Nigdy jednakże awantura nie przybrała takiego rozmiaru jak tego wieczora; nigdy zażalenia nie były więcej usprawiedliwione, a interwencja policji konieczniejsza.
W każdym razie trzeba przyznać członkom Instytutu-Weldona także pewne okoliczności łagodzące, choćby z powodu zniewagi, jakiej w swoich czterech ścianach doznali. Gorliwym szermierzom zasady „lżejsze od powietrza”, rzucił w twarz straszną obelgę energiczny przedstawiciel zasady „cięższe od powietrza”; a kiedy nadeszła chwila zapłaty, na jaką zasłużył, znikł jak kamfora.
Wołało to o pomstę do nieba. Za dużo krwi amerykańskiej płynęło w ich żyłach, aby mieli puścić mimo uszu tak okropną obelgę. Potomków Ameriga jakiś przybłęda nazwał kabotynami? Czyż nie był to zarzut tembardziej przykry, że właśnie prawdziwy i historycznie usprawiedliwiony?
Członkowie klubu rzucili się ławą w Walmut-street, stąd na pobliskie ulice, a wreszcie po całej dzielnicy, strasząc wszędzie spokojnych mieszkańców.
Omal nie wtargnęli do prywatnych mieszkań obywateli Filadelfji, nie złamali prawa, które u rasy anglosaskiej jest specjalnie respektowane. Nadaremny trud. Robura nie było nigdzie; znikł, rozwiał się jak dym. Gdyby nawet odleciał balonem Instytutu-Weldona Go a head, nie mógłby być więcej niewidzialnym. Po jednogodzinnem daremnem przetrząśnięciu całej dzielnicy, baloniści zrezygnowali wreszcie z odszukania Robura przyrzekając sobie nawzajem wszcząć poszukiwania za nim po całej Ameryce Północnej i Południowej, poczerń rozeszli się do domów.
Około godziny jedenastej spokój w dzielnicy został jako tako przywrócony i Filadelfja mogła spokojnie zasnąć, do czego miasta pozbawione przemysłu mają godne do pozazdroszczenia pierwszeństwo. Wszyscy więc członkowie klubu o niczem więcej nie myśleli tylko o znalezieniu się we własnych mieszkaniach. Aby wyszczególnić najwybitniejszych członków klubu, pierwszy udał się do domowych pieleszy William F. Forbes; przy suto zastawionym stole oczekiwały go miss Doll i miss Mat; pan Forbes przygotował sobie własnoręcznie herbatę i osłodził ją cukrem własnego wyrobu; Truk Milnor poszedł do swojej fabryki, w której czynny przez całą noc wentylator słychać było w najodleglejszych dzielnicach. Skarbnik Jem Cip, któremu publicznie zarzucono, że ma kiszki o jedną stopę dłuższe, aniżeli każdy normalny człowiek udał się do swojego pokoju jadalnego, w którym czekała na niego jarska kolacja.
Dwóch najznakomitszych balonistów – ale tylko dwóch – zdawało się nie myśleć o natychmiastowym powrocie do domu, roztrząsając palące zagadnienia aeronautyki. Byli to dwaj nieprzejednani wrogowie, wuj Prudent i Phil Evans, prezydent i sekretarz Instytutu-Weldona.
Jak zazwyczaj tak i dzisiaj oczekiwał u drzwi wejściowych na swego pana służący wuja Prudent’a Frycolin.
Szedł za wujem Prudentem krok w krok, nie troszcząc się zupełnie o przedmiot rozmowy, tak gorąco zajmujący obu kolegów – a raczej nie troszcząc się o przedmiot sprzeczki.
– Powiadam panu – powtórzył Phil Evans – że gdybym miał zaszczyt przewodniczyć na dzisiejszem zebraniu, nigdyby do tego nie doszło!
– Cobyś pan uczynił, gdyby pan miał ten zaszczyt? – zapytał wuj Prudent.
– Przerwałbym mowę temu intruzowi, zanim by gębę otworzył.
– Zdaje mi się, że aby komuś przerwać mowę, trzeba go przedtem dopuścić do słowa.
– Nie w Ameryce, mój panie, nie w Ameryce!
Podczas gdy mówili sobie nawzajem różne nieprzyjemne słówka, oddalali się coraz dalej od swoich mieszkań, zapuszczając się w odległe dzielnice, z których powrót zmusiłby ich później do okrążeń.
Frycolin postępował za swoim panem, niepokojąc się, że pan jego udaje się w tak odludne okolice. Nie lubił tych zakątków Filadelfji, a zwłaszcza o północy i to w chwili, gdy księżyc rozpoczynał swą dwudziestoośmiodniową wędrówkę po ciemnym firmamencie nieba.
To też oglądał się trwożnie, czy nie ujrzy jakichś podejrzanych cieni i rzeczywiście zdało mu się, że widzi pięć czy sześć takich postaci nie spuszczających ich z oczu.
Instynktownie zbliżył się do swojego pana, choć za nic na świecie nie ośmieliłby się przerwać mu rozmowy.
Przypadkowo, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy znaleźli się wszyscy trzej w parku Fairmont. Zagłębieni w ostrej wymianie zdań przeszli przez żelazny most na rzece Schnykill i spotykając po drodze kilku spóźnionych przechodniów zawędrowali wkońcu na otwarte pole ocienione z jednej strony wysokiemi drzewami, tworzącemi malownicze tło krajobrazu,
W tem miejscu jeszcze większy strach ogarnął Frycolina, tem większy, gdy ujrzał, że tajemnicze cienie tak samo przeszły przez most i dążyły za nimi. Wtedy źrenice jego zwiększyły się, a ciało zadygotało i rzekłbyś zmalało, jakby miało wyjątkową zdolność kurczenia się i rozciągania.
Służący Frycolin był tchórzem.
Był to typowy murzyn z południowej Karoliny, o czworokątnej głowie i szczupłym tułowiu; liczył nie więcej niż 21 lat. Wyjadacz, smakosz a przytem straszny leń, służył ze trzy lata u swojego obecnego pana i ze sto razy już w ciągu tego okresu był bliskim znalezienia się za drzwiami, co tylko dlatego nie nastąpiło, że pan jego nie lubił żadnych zmian w domu. Frycolin biegł teraz ni żywy ni martwy za swoim panem a jego zajęcze serce drżało z trwogi i strachu. Gdyby mógł przewidzieć co nastąpi, uciekłby pewno gdzie pieprz rośnie.
Z tysiąc razy w czasie tej wycieczki Frycolin wyrzucał sobie, że nie pozostał w Bostonie w służbie u państwa Sneffel, którzy wybierając się do Szwajcarji, dlatego tylko zrezygnowali z podróży, że zdarzają się tam wypadki zsunięcia się lawiny!
Dom państwa Sneffel był niewątpliwie odpowiedniejszem miejscem dla Frycolin’a, niż kawalerskie mieszkanie wuja Prudent’a.
Zapomnieliśmy nadmienić, że Frycolin umiał i lubił kłamać; mówiono o nim, że blaguje jak z nut.
Tymczasem jak zwykle o tej porze – była już blisko północ – srebrna tarcza księżyca zaczęła niknąć za koronami drzew parku. Gdzieniegdzie tylko prześwitujące przez gałęzie drzew promienie oświetlały małe skrawki ziemi, tak, że pod samemi drzewami panowała zupełna ciemność.
Okoliczność ta skłoniła Frycolina do rzucenia po za siebie bacznego spojrzenia.
– Brr, – jęknął – jestem pewien, że bandyci kryją się w gęstwie drzew! Za chwilę podejdą do nas.
Wreszcie nie wytrzymał i podszedł do swojego pana.
– Masa! – zagadnął.
W ten sposób zwracał się zazwyczaj do wuja Prudenta.
Ale w tym właśnie momencie sprzeczka obu rywali osiągnęła swój punkt kulminacyjny, ofuknęli więc Frycolina i kazali iść za sobą w przyzwoitej odległości, jak mu nakazuje obowiązek i powinność.
Kłócąc się i dochodząc prawie do rękoczynów zapuszczali się coraz dalej w odległe miejsca parku Fairmont i coraz więcej oddalali się od mostu i rzeki Schnykill, przez którą bezwarunkowo w powrotnej drodze do miasta musieli przejść.
Wszyscy trzej znaleźli się teraz pod grupą drzew, których wierzchołki oświetlały słabo ostatnie blaski księżyca. Przed nimi znajdowała się olbrzymia polana, szeroka i owalna, zupełnie jakby stworzona do wyścigów. Najmniejsze wzniesienie nie wstrzymałoby tu galopu konia, a żadne drzewo czy też krzak nie przeszkodziłoby człowiekowi w ściganiu wzrokiem biegnącego na przestrzeni kilku mil angielskich konia.
A jednakże, gdyby wuj Prudent ł Phil Evans nie byli tak rozgorączkowani i obejrzeli się troszkę uważniej musieliby zauważyć, że cały wolny plac przed nimi, miał dzisiaj zupełnie inny niż zazwyczaj wygląd. Czyżby to miało być cudem, co się tutaj stało od wczoraj? W półmroku połyskiwała jakaś dziwaczna maszyna, szumiały wielkie metalowe wachlarze.
Lecz ani prezydent, ani też sekretarz Instytutu Weldona nie zauważyli nic szczególnego w parku Fairmont, Frycolin nie wiele zaś rozumiał. Zdawało mu się, że koszmarne sylwety zbliżały się i kuliły, by za chwilę rzucić się na niego w jakimś zbrodniczym zamiarze. Drżał ze strachu, a jednocześnie był jakby odrętwiały, tak dalece lęk wpił się w jego wszystkie członki.
Lecz choć kolana drżały pod nim formalnie, zdobył się na wysiłek i zawołał:
– Master wuju… Master wuju!
– Czego chcesz durniu? – odpowiedział wuj Prudent.
Miał wielką ochotę kropnąć murzyna w kark, lecz na szczęście za mało już na to było czasu.
Pod drzewami rozległo się donośne gwizdnięcie i równocześnie padł na polanę potężny słup światła elektrycznego.
Był to niewątpliwie sygnał do napadu, którego należało się spodziewać każdej chwili.
Z szybkością, trudną wprost do pomyślenia rzuciło się na spacerujących członków Instytutu Weldona sześciu mężczyzn i pochwyciło dwóch wuja Prudenta, dwóch Phila Evans’a i dwóch Frycolin’a. Evans, a zwłaszcza Frycolin, nie byli się w stanie nawet bronić.
Choć zaskoczony i przestraszony nagłym napadem, próbował wuj Prudent stawiać opór napastnikom, lecz brakło mu sił i czasu. W przeciągu zaledwie paru sekund zatkano naszym bohaterom kneblem usta, zawiązano oczy i mocno skrępowanych uprowadzono w niewiadomym kierunku. Wuj Prudent i Evans pomyśleli, że zostali napadnięci przez słynną wówczas w Filadelfji bandę, która napadała i rabowała każdego spóźnionego przechodnia. A przecież mylili się… Nie przeszukiwano im bowiem kieszeni, choć wuj Prudent zawsze zwykł nosić ze sobą parę tysięcy dolarów.
Już w minutę po napadzie wuj Prudent, Phil Evans i Frycolin, poczuli, że nie położono ich na polanę parku, lecz na drzewnianą podłogę, której deski pod rzuconym na nią ciężarem, zgięły się i zatrzeszczały. Następnie usłyszeli hałas zamykanego rygla, z czego wywnioskowali, że są zamknięci.
A za chwilę jeszcze usłyszeli, jakiś osobliwy szmer, jakby brzęczenie, jak frr, którego końcowe rrr przeciągało się w nieskończoność.
Następnego dnia niepokój ogarnął Filadelfję. Już w godzinach rannych wiedziało całe miasto, co zaszło na zebraniu Instytutu Weldona, Zjawienie się owego intruza, inżyniera, nazwiskiem Robur – Robur zwycięsca – kłótnia, jaką prawdopodobnie rozmyślnie wzniecił między balonistami i wreszcie jego nagłe niewyjaśnione zniknięcie.
Wszystko to zrobiło tem większe wrażenie, gdy dowiedziano się, że w noc tę z 12 na 13 czerwca zniknęli równocześnie prezydent i sekretarz klubu.
Skrupulatne poszukiwania zrobiono w mieście i całej okolicy, jednakowoż napróżno. Wszystkie czasopisma Philadelphji, a za niemi gazety Pensylwanji ł wreszcie całej Ameryki roztrząsały ten dziwny wypadek tłumacząc go wiele razy, a każda inaczej. Ogłoszenia i plakaty ścienne obiecywały sowite nagrody, nie tylko temu kto wskaże, ale kto przyczyni się nawet lub naprowadzi na ślad czcigodnych i wielce zasłużonych mężów. Wszystko nadaremno.
Gdyby ziemia rozpadła się i pochłonęła ich nie mogliby gruntowniej zniknąć z powierzchni ziemi.
Gazety rządowe wystąpiły przy tej okazji z żądaniem podniesienia stanu liczebnego policji, słusznie przypuszczając, że napady na najlepszych obywateli mogą się powtórzyć – i miały najzupełniejszą rację.
Rozdział V,
w którym
zawieszenie kroków nieprzyjacielskich pomiędzy prezydentem a sekretarzem
Instytutu Weldona
staje się faktem dokonanym.
ieć na oczach opaskę, w ustach knebel i sznur na rękach i nogach t. zn. być pozbawionym możliwości widzenia, mówienia i ruchu było to dla wuja Prudenta położenie w którem z pewnością nie mógł się czuć dobrze. Nie czuli się również dobrze Phil Evans i Frycolin. Wdodatku nie wiedzieli nawet kto był sprawcą uprowadzenia, nie wiedzieli, gdzie się znajdują i co ich w przyszłości czeka – mogło to zgniewać nawet najcierpliwszego człowieka, a wiadomo przecież, że członkowie Instytutu Weldona, nie zaliczali się bynajmniej do baranków. Wziąwszy pod uwagę ich naturalną skłonność do gwałtowności, można sobie łatwo wyobrazić, w jakim stanie ducha znajdował się wuj Prudent.
Tak wuj Prudent, jak Phil Evans, zrozumieli. że zajęcie ich zwyczajnych miejsc w kancelarji klubu nie będzie pozbawione pewnych trudności.
Co zaś do Frycolina to z kneblem w ustach i z zamkniętemi oczami nie potrafił wogóle myśleć.
W ciągu godziny w położeniu naszych znajomych nie zaszła żadna zmiana. Nie ukazał się nikt, by im przynajmniej dać wolność ruchu i mowy, czego tak bardzo pragnęli.
Musieli się ograniczyć do stłumionego jęku, lub cichych westchnień, na co najwyżej mogły im pozwolić zakneblowane usta i do słabych poruszeń skrępowanego ciała. Można sobie zatem wyobrazić głuchą złość i wściekłość, która ich nurtowała. Po nadaremnej próbie uwolnienia się z więzów, leżeli teraz spokojnie. Ponieważ zaś pozbawieni byli możności patrzenia, starali się choćby tylko przy pomocy słuchu zorjentować gdzie się znajdują. Nadaremnie jednak usiłowali uchwycić jakiś inny szmer, poza bezustannem, nieokreślonem furkotaniem, które zdawało się górować nad wszystkiem.
Tymczasem Phil’owi Evans’owi, który z większym zasobem cierpliwości zabrał się do pracy, udało się cokolwiek rozluźnić więzy na przegubach rąk. Powoli rozciągał sznur, skupiając palce coraz silniej razem, aż wreszcie ręce nabrały zwykłej swobody ruchów.
Silnemi masażami przywrócił następnie normalne krążenie krwi w rękach, a następnie zdarł z oczu opaskę, wyjął knebel z ust i kilkoma cięciami swego nieodłącznego noża poprzecinał resztę krępujących go więzów.
Na tem jednak skończyło się wszystko co mógł uczynić, albowiem mimo odzyskania swobody mowy i ruchów oczy jego nadal błądziły w ciemnościach, panujących w tej niewielkiej izbie. Tylko zgóry, przez maleńki otwór, podobny do otworu strzelnicy, padał słabiuteńki brzask dzienny.
Rozumie się, że Phil Evans nie zwlekał ani minuty z uwolnieniem swojego rywala. Kilka cięć nożem wystarczyło w zupełności by przeciąć sznur krępujący jego ręce i nogi. Natychmiast też wuj Prudent zerwał się na nogi, zdarł z oczu opaskę, wyjął knebel z ust i zawołał:
– Dziękuję panu!
– Nie ma za co – odpowiedział sekretarz Instytutu Weldona.
– Phil Evans’ie?
– Wuju Prudent’ie?
– Nie ma tu żadnych prezydentów ani sekretarzy Instytutu Weldona, sądzę też, że nie ma i wrogów.
– Ma pan rację – przytaknął Phil Evans. – Tu są tylko dwaj mężczyźni którzy mają się zemścić na napastniku, godzącym w ich życie i mienie.
– Kto jest tym napastnikiem, Evansie?
– Jest nim Robur…
– I ja sądzę, że Robur…
Chociaż na tym punkcie zgadzali się dawni rywale i rozwiązanie tej kwestji nie groziło sprzeczką.
– A pański służący? – zauważył Phil Evans wskazując na zwiniętego w kłębek Frycolina. – Musimy go również uwolnić.
– Jeszcze nie, – odparł wuj Prudent – zamęczyłby nas swoimi lamentami, a my mamy teraz co innego do roboty, aniżeli słuchanie jego skarg.
– Co mamy takiego do roboty, wuju Prudent’ie?
– Ratować się, o ile jest to możliwe.
– A nawet o ile jest niemożliwe?
Prezydent i jego kolega nie wątpili już teraz, że zostali uprowadzeni przez Robura, albowiem inni, prawdziwi rabusie dawno by ich już ogołocili z zegarków, biżuterji i pieniędzy a ich samych po poderżnięciu gardła wrzucili do rzeki Schnykill, nie zaś zamykali… gdzie?… No tak, gdzie?… Było to pytanie, wymagające natychmiastowej odpowiedzi, o ile mieli obmyśleć plan ucieczki.
– Phil Evans’ie – rzekł po chwili wuj Prudent – zrobilibyśmy dużo lepiej, gdybyśmy zamiast prawić sobie komplementa, których tu zresztą nie chcę powtarzać, nie byli tak bardzo roztargnieni. Gdybyśmy nie opuszczali granic miasta, nie stałoby się to wszystko. Widocznie Robur dobrze przewidział jakie skutki wywoła jego wystąpienie w klubie i dlatego nie licząc się ze słowami chciał wywołać awanturę, ustawiając równocześnie przy bramie bandytów, mających mu przyjść z pomocą. Gdy opuściliśmy już Walmut-street wisielcy postępowali za nami krok w krok; gdy wreszcie, dzięki naszej naiwności, znaleźliśmy się w parku Fairmont, mieli już ułatwiona zadanie.
– Zgoda – odpowiedział Phil Evans. – Nie bardzo mądrze zrobiliśmy, udając się na ten spóźniony spacer.
Z najciemniejszego kąta izby rozległo się nagle przeciągle westchnienie.
– Co to było? – zapytał Phil Ewans.
– Frycolin, panie kolego.
Wuj Prudent mówił dalej.
Między punktem na polance parkowej, gdzie nas napadnięto, a punktem, gdzie nas przyniesiono było najwyżej dwie minuty drogi. Jasne zatem, jak na dłoni, że ludzie ci nie wynosili nas poza obręb parku.
– Gdyż wówczas – rzekł Evans – pozostało by nam coś nie coś w pamięci z całego uprowadzenia.
– Zgoda – zawołaj wuj Prudent. – Nie ulega więc wątpliwości, że jesteśmy zamknięci w jakimś wagonie, możliwe nawet, że w wozie jakich wiele się widuje na zachodzie albo w wozie cyrkowym.
– Bezwątpienia. Znajdując się na jakimś statku odczuwalibyśmy owo charakterystyczne bujanie, szum wiatru w ożaglowaniu…
– Rozumie się – powtórzył wuj Prudent – i sądzę, że teraz właśnie, o ile jeszcze znajdujemy się na terenie parku, albo nigdy, jest najodpowiedniejszy moment do ucieczki, o ile chcemy jeszcze kiedyś odszukać tego Robura.
– I kazać sobie na wolności drogo zapłacić za napad aa dwóch wolnych obywateli Stanów Zjednoczonych!
– Drogo… bardzo drogo!
– Ale kim jest ten człowiek?… Skąd przybył?… Czy jest to anglik, niemiec, francuz?…
– W każdym razie nędzny łajdak, to wystarczy, – odpowiedział wuj Prudent. – A teraz do dzieła.
Z wyciągniętemi przed siebie ramionami, suwając rękami po ścianie tej małej izdebki, krążyli wkoło, szukając jakiejś szpary lub wyjścia. Nadaremno. W jednem miejscu natrafili na drzwi, ale tak szczelnie dopasowane i zamknięte, że nie można było nawet marzyć o wysadzeniu ich z zawiasów. Trzeba było zatem zrobić w nich dziurę, aby przez nią zbiec. Zachodziło pytanie, czy nóż Evansa jest dość ostry, aby naciąć ścianę, czy nie wyszczerbi się, albo co gorsza nie pęknie.
– Skąd to ustawiczne drżenie, które ani na chwilę nie ustaje? – zapytał Phil Evans, zaniepokojony tajemniczem furkotaniem.
– To wiatr, – rzekł wuj Prudent.
– Wiatr?… Zdaje mi się, że do północy nie było go wcale…
– Masz rację, Phil Evans’ie, ale jeżeli to nie wiatr, więc co takiego?
Napróżno Phil Evans usiłował zagłębić nóż w ścianę obok drzwi. Parę cięć wystarczyło, by ostrze wyszczerbiło się, pękło i cały nóż zamienił się w tysiączębną piłę.
– Nie idzie?
– Nie.
– Czyżbyśmy się znajdowali w izdebce ze stali?
– Nie, wuju Prudent’ie, ściany te nie dają żadnego metalicznego odgłosu.
– A więc są z drzewa żelaznego?
– I to nie, ani z drzewa, ani z żelaza.
– A więc z czego?
– W tem właśnie sęk. W każdym razie jest to jakaś masa, której nie kraje stal.
Wuj Prudent rozgniewał się niewiadome czemu, tupnął nogami o ziemię, a ręce jego zdawały się szukać w ciemności Robura, by go zdusić.
– Spokojnie, wuju Prudent’ie – upominał Phil Evans – spokojnie. Spróbuj pan, może pan będzie szczęśliwszy.
Wuj Prudent zabrał się do pracy, ale nóż nie drasnął nawet ściany, jakby była z kryształu lub djamentu.
Trzeba było zrezygnować z ucieczki, gdyż nie mając możności zrobienia otworu w ścianie, trudno było marzyć o wydostaniu się z więzienia.
Wuj Prudent i Evans nie mogli się z tem tak łatwo pogodzić. Amerykański ich temperament burzył się i buntował; nie chcieli wszystkiego zdawać na przypadek losu: było to przeciwne ich naturze. Naturalnie, te nie obeszło się bez wyzwisk, pogróżek ł przekleństw, rzucanych pod adresem Robura.
Tymczasem Frycolin poruszył się w swoim kącie i obaj dostojnicy Instytutu Weldona musieli się nim z konieczności zająć. Czy miał kurcze żołądka, czy może sznur za bardzo wpijał mu się w ciało, dość, że jęczał bezustanku.
Wuj Prudent sądząc, że ulży jego cierpieniom. przeciął krępujące go więzy.
Natychmiast prawie pożałował tego odruchu litości, gdyż Frycolin zaczął tak nieskończoną litanję skarg, żalów i lamentów – wczem naturalnie główną rolę odgrywał głód, – że mogło to doprowadzić do pasji nawet najspokojniejszego człowieka. Mówił, że cierpi na głowę i żołądek, lecz trudno byłoby określić, który z tych organów największą ponosił winę w lamentach murzyna.
– Frycolin’ie! – zawołał wuj Prudent…
– Master wuju! Master wuju! – skomlał płaczliwie murzyn.
– Jesteśmy widocznie skazani na głodową śmierć w tem więzieniu. Nie poddamy się jednak tak łatwo, postaramy się utrzymać przy życiu, przedłużyć nasze życie. Zjemy wszystko co tylko się da.
– I mnie także? – biadał Frycolin.
– Zaczyna się w tych wypadkach zwykle od murzyna. Pamiętaj zatem Frycolin’ie, abyś się nam za bardzo nie naprzykrzał…
– Bo zostaniesz zje-dzo-ny! – dodał Phil Evans.
Frycolin przeraził się nie na żarty. Wyobraził już sobie jak go wuj Prudent zażyna, a potem obaj do spółki z Evansem pożerają na surowo. Wolał się nie narażać, zamilkł i poprzestał na cichem skomleniu.
Tymczasem czas leciał, a wysiłki, zmierzające do zrobienia dziury w ścianie lub otwarcia drzwi, pozostawały bezowocne. Nie można było ustalić z jakiego materjału zrobiona była ściana. Nie odlano jej ze stali, nie zbudowano z drzewa lub kamienia. Podłoga izdebki była zrobiona z tego samego materjału. Phil Evans zauważył nawet, że przy uderzeniu wydaje pusty dźwięk, jakby nie była ułożona na ziemi, a nawet zdawało mu się, jakby przy tem nieokreślonem furkotaniu, cokolwiek drżała. Wszystko to nie wpływało uspokajająco na naszych przyjaciół.
– Wuju Prudent’ie – rzekł Phil Evans.
– Co? – odparł prezydent.
– Czy myśli pan, że nasza izdebka zmieniła położenie?
– Niemożliwe.
– A jednak w chwili gdy zostaliśmy zamknięci odczuwałem świeży zapach trawy i balsamiczną woń kwiatów, a teraz choć mogę w siebie wchłaniać ile zechcę powietrza, nie czuję już tego zapachu.
– To prawda.
– Jakże to wytlomaczy?
– Tłomaczmy sobie jak chcemy, Phil Evansie. tylko nie hypotezą, że więzienie nasze zmieniło położenie. Jeszcze raz powtarzam, że musielibyśmy odczuć, gdybyśmy się znajdowali na jakimś ruchomym wozie lub statku.
W tym momencie Frycolin tak westchnął, że możnaby pomyśleć, że jest to jego ostatnie tchnienie, gdyby nie nastąpiło po niem drugie i trzecie westchnienie.
– Mam nadzieję, że Robur zawezwie nas wkrótce do siebie – mówił dalej Phil Evans.
– I ja mam to wrażenie – zawołał wuj Prudent – ale powiem mu w oczy…
– Że nieproszony wdarł się na nasze zebranie, aby wkońcu postąpić jak ostatni łotr.
Teraz dopiero zauważył Phil Evans, że zaczynało dnieć. Słabe promienie brzasku rannego wdzierały się przez otwór strzelnicy i kładły się jasną plamą na przeciwległą ścianę. Mogło być około czwartej rano, gdyż w czerwcu pod tym stopniem szerokości geograficznej rozjaśniał się horyzont o tej właśnie godzinie.
A jednak, gdy wuj Prudent puścił w ruch swój zegarek repetierowy, arcydzieło fabryki kolegi klubowego – czasomierz wybił dopiero trzy kwadranse na trzecią, chociaż w międzyczasie zegarek napewno nie stał.
– Szczególne! – rzekł Phil Evans. – O trzy kwadranse na trzecią powinna być jeszcze noc.
– Mój zegarek musiał się zatem dobrze spóźnić – zauważył wuj Prudent.
– Zegarek Waldon Watch Compagnie! – zawołał Phil Evans. – To niemożliwe.
W każdym razie coraz widoczniej dniało. Coraz bardziej odbijała jasna plama strzelnicy od ponurej ciemni izdebki.
– A możebyśmy wspięli się do strzelnicy – zauważył Phil Evans – żeby zobaczyć, gdzie się wogóle znajdujemy.
– Możemy – przyświadczył wuj Prudent.
Następnie, zwrócił się do Frycolin’a:
– Dalej, Fry, stawaj na nogi!
Murzyn podniósł się.
– Oprzyj się plecami o ścianę – mówił dalej wuj Prudent – a pan, Phil Evans’ie, zechciej łaskawie wejść na plecy tego chłopca, podczas gdy ja będę pana podtrzymywał z tyłu.
– Zupełnie słusznie, – odpowiedział Phil Evans.
W moment później był już na ramionach Frycolin’a i mógł spojrzeć przez strzelnicę na świat Boży.
Strzelnica była zasłonięta szybą, ale nie taką jak na okrętach, tylko jakąś inną, zupełnie nieznaną Evansowi.
– Wybij pan szybę – mówił wuj Prudent – łatwiej będzie panu wyjrzeć!
Phil Evans uderzył z taką siłą trzonkiem swojego noża w płytę szyby, że aż zadźwięczała, lecz nie pękła.
Drugie uderzenie, jeszcze silniejsze, dało ten sam rezultat.
– Ślicznie, – zawołał Phil Evans – nietłukące się szkło!
Rzeczywiście, szkło to wytworzone było według metody wynalazcy Siems’a z zahartowanego surowca i dlatego jedynie mimo silnych, kilkakrotnych uderzeń, pozostało nienaruszone,
A zresztą było już na tyle widno, że można było rozejrzeć się swobodnie przynajmniej w polu widzenia obramowania strzelnicy.
– Co pan widzi? – zapytał wuj Prudent,
– Nic.
– Jakto? Ani lasu, ani pola?
– Nic.
– Ani nawet wierzchołków drzew?
– Nawet wierzchołków drzew.
– A więc nie znajdujemy się na polance?
– Ani na polance, ani w parku.
– I nie rozpoznaje pan dachów domów i szczytów pomników? – pytał dalej wuj Prudent.
– Ani dachów, ani pomników.
– Co? Ani jednego nawet masztu z banderą ani jednej wieży kościelnej albo bodaj jednego komina fabrycznego?
– Nic, – nic prócz powietrza.
W tej chwili otwarły się drzwi celi i ukazał się w nich jakiś mężczyzna.
Był to Robur.
– Wielce szanowni panowie baloniści – zawołał – jesteście wolni i możecie iść, gdzie się wam tylko podoba…
– Wolni – odezwał się wuj Prudent.
– Tak… to znaczy w obrębie „Albatrosa”!
Wuj Prudent i Phil Evans wypadli z celi.
I cóż zobaczyli?
Na dwanaście albo trzynaście setek metrów pod sobą powierzchnię lądu, który nadaremnie starali się rozpoznać.
który inżynierowie i mechanicy mogą opuścić.
iedyż wreszcie człowiek przestanie się czołgać po nizinach, by żyć w lazurowym spokoju nieba?
Odpowiedź na to pytanie Camille’a Flammarion’a jest bardzo łatwa. Stanie się to wtedy, gdy postępy mechaniki pozwolą rozwiązać problem awjacji, pozwolą naśladować lot ptaków; za kilka lat praktyczne zastosowanie elektryczności musi doprowadzić do rozwiązania tego zagadnienia.
Już w roku 1773, a więc na wiele lat przedtem nim bracia Montgolfier i fizyk Charles skonstruowali swój pierwszy balon napełniony wodorem kilka awanturniczych głów myślało o zdobyciu powietrza przy pomocy aparatów mechanicznych. Ci pierwsi wynalazcy kroczyli śladem Ikara syna Dedala, którego skrzydła, przylepione woskiem, poodpadały przy zbliżeniu się do słońca.
Nie sięgając nawet czasów mitologicznych, ani nie wspominając Archyta z Tarentu, spotyka się już w pracach Dantego z Perousy, Leonarda da Vinci i Guidotii’ego, zarys maszyn, przeznaczonych do poruszania się w powietrzu. W dwa i pół wieku później wystąpili inni liczniejsi wynalazcy. W roku 1742 konstruuje markiz de Baqueville drewniane skrzydła i przy pierwszej próbie spada ł łamie sobie ramię. W r. 1768 Pancton projektuje plan aparatu z dwoma śrubami do podnoszenia się i posuwania naprzód. W r. 1781 buduje Meerwein, architekt księcia badeńskiego, maszynę naśladującą lot ptaka i porzuca myśl kierowania balonem, który właśnie wtedy został wynaleziony. W r. 1784 Launoy i Bienvenu dosiadają helikoptera, poruszanego skrzydłami. W r. 1808 odbył się próbny lot austrjaka Jakóba Degena. W r. 1810 ukazuje się pismo Denian’a z Nantes, w którem zagadnienie aparatu lotniczego, cięższego od powietrza zostaje należycie oświetlone. W międzyczasie koło roku 1811-40 następują próby i pomysły Verblingera, Vignal’a, Sarti’ego, Dubocheta i Cagniard’a de Latour’a. W r. 1842 występuje anglik Henson ze swoim systemem nachylonej płaszczyzny i poruszanej parą śruby; w r. 1845 prezentuje swój aparat o lotnem śmigle Cossus; w r. 1847 zjawia się Camille Vert ze swoim helikopterem, opatrzonym skrzydłami; w r. 1852 wystąpił Letur ze swoim kierowniczym spadochronem, którego praktyczny egzamin przypłacił życiem. W tymże samym roku występuje Michał Loup z projektem ślizgowca o czterech skrzydłach, W r. 1853 Belegnie zbudował poruszający się za pomocą elastycznego śmigła aeroplan; Vaussin-Chardannes prezentuje ślizgowiec o ruchomym sterze; Georges Cauley zjawia się z projektem latającej maszyny poruszanej motorem gazowym. W latach zaś od 1854 do 1863 występują: Józef Pline, Breant, Carlingfort, Le Bris, Du Temple, Bright, którego śmigło obraca się w kierunku skośnym; Smythics, Panafieu, Crosnier i w. i., aż wreszcie w r. 1863 powstaje w Paryżu na wzniosek Nadar’a Towarzystwo Budowy Aparatów Lotniczych Cięższych od Powietrza. W utworzonem przez to towarzystwo centrum doświadczalnem wynalazcy montują swoje latające maszyny, z których wiele zostało już opatentowanych, jak parowe helikoptery Ponton d’Amecourta, jak połączenie śmigła z pochyłą płaszczyzną i spadochronem de la Landella, jak helikopter: Louvrie Acroscapia, jak mechaniczny ptak Esternosa, jak aparat z ruchomemi skrzydłami Groofa. Obecnie, gdy już porobiono teoretyczne przygotowania wynalazcy tworzą praktyczne projekty, a rachmistrze obliczają wszystko, co tylko może mieć praktyczne zastosowanie w lotnictwie. Bourcart, Le Bris, Kaufmann, Smyth, Stringiellow, Prigent, Danjard, Ponies i de la Panze, Moy, Renand, Jobert, Hureau de Villeneuve, Achenbach, Garapon, Duchesue, Danduran, Parisel, Dienaide, Melkisff, Forlanini, Brearey, Tatui, Daudrieux, Edison tworzą, konstruują, budują i udoskonalają – jedni zastosowując do swoich aparatów skrzydła i śmigło, inni wynajdując maszyny o nachylonej płaszczyźnie, które będą funkcjonowały dopiero wówczas kiedy jakiś szczęśliwy wynalazca nada motorowi dostateczną siłę i nadzwyczajną lekkość. Prosimy o łaskawe wybaczenie długiego spisu nazwisk lecz spis ten wydał się nam koniecznym ze względu na uwydatnienie i porównanie rozwoju lotnictwa z efektem, który udało się osiągnąć Roburowi Zwycięzcy. Bez śmiałych eksperymentów poprzedników trudno byłoby Roburowi skonstruować tak wszechstronnie doskonały aparat, jak Albatros, który pruł teraz bezmiar powietrznego oceanu.
– Czemu nie mielibyśmy fruwać, skoro fruwa gołąb, lub kondor, skoro fruwają ptaki, niewątpliwie cięższe od powietrza – rzekł pewien uczony entuzjasta awjacji.
– Będziemy jeszcze spacerować po powietrzu jak po ziemi! – dodał inny gorliwy obrońca aparatów cięższych od powietrza.
– Doczekamy jeszcze chwili kiedy powietrznym szlakiem ciągnąć będą całe pociągi – rzekł inny wyznawca tej samej tezy, który przy pomocy prasy starał się zainteresować świat postępami awjacji.
Dowiedziono drogą doświadczeń i obliczeń, że powietrze stanowi dostateczne oparcie. Wiadomo, następnie, że działanie siły ciężkości, jeżeli szybkość danego ciała jest bardzo duża, zmniejsza się w odwrotnym stosunku do kwadratu szybkości.
Wiadomo, że przy wzrastającym ciężarze właściwym jakiegoś latającego owada, rozpiętość jego skrzydeł nie powiększa się w stosunku do jego ciężaru, choć ruchy, które owad wykonuje muszą być dużo powolniejsze.
A zatem aparat awjacyjny musi być tak skonstruowany, aby odpowiadał prawom natury i naśladował ptaka ten najdoskonalszy wzór poruszania się w powietrzu, jak wyraził się w francuskiej Akademi Nauk Marcy.
Aparaty, budowane celem rozwiązania problemu awjacji rozpadają się na trzy rodzaje.
1. Helikoptery albo sprzalifery zaopatrzone śmigłem, o prostopadłej osi.
2. Orthoptery, to jest maszyny, zbudowane na wzór naturalnego lotu ptaków.
3. Aeroplany, o nachylonych płaszczyznach jak papierowe latawce chłopców, pędzone i poruszane poziomem śmigłem.
Każdy z tych systemów miał i ma dziś jeszcze swoich zdecydowanych zwolenników, którzy zapatrywania swoje uważają za najsłuszniejsze i niezmienne.
Z równych względów Robur pominął te dwa ostatnie systemy.
Nie ulega wątpliwości że orthaptery, mechaniczne ptaki wykazują pewne zalety jak to udowodniły, w r. 1884. prace Renanda. Nie trzeba jednakże naśladować niewolniczo natury. Lokomotywy nie są budowane na wzór zający, a okręty na wzór ryb. Parowozy mają koła zamiast nóg, a okręty śruby nie odpowiadające z pewnością płetwom. A jednak obie te maszyny pracują doskonale. Z resztą do dziś niewiadomo w jaki sposób odbywa się lot ptaków, wykonujących najbardziej skomplikowane ruchy. Doktór Marey twierdzi, że pióra ptaka podczas lotu rozszerzają się, co dałoby się, naturalnie, tylko z trudnością zastosować w sztucznych maszynach.
Co zaś do aeroplanów nie ulega to wątpliwości, że mają one pewne, dodatnie strony. Posiadają jednak bardzo skomplikowaną budowę, a Robur wierzył, że dobry aparat lotniczy musi być dużo prostszy. Wierzył, następnie, że maszynie latającej powinny wystarczyć propelery. Jedne powinny utrzymać aparat w powietrzu, inne znów przy równoczesnem pełnem bezpieczeństwie i prędkości dać mu możliwość poziomego lotu.
Orthoptery wznoszą się w powietrze przy pomocy poruszania się skrzydeł, na wzór ptaków, helikoptery wznoszą się, dzięki ukośnemu działaniu śruby, jakby wspinały się na pochyłą wyżynę.
Duży aparat lotniczy inżyniera Robura składał się z trzech części: z pokładu, z maszyn pędnych i unoszących aparat w powietrze i wewnętrznej maszynerji.
Pokład. Był to plac długości trzydziestu metrów, szerokości czterych metrów, istny pokład okrętowy, pod którym znajdował się dobrze urządzony kadłub, kryjący w sobie aparaty służące do wytwarzania siły mechanicznej, składy prochu, narzędzi, ogólny magazyn prowiantowy i kadzie z wodą. Dookoła pokładu stały lekkie słupki, pospajane ze sobą żelaznym drutem. Pośrodku znajdowały się kajuty, przeznaczone dla załogi maszynerji. W środkowej kajucie pracowała maszyna, wprowadzająca w ruch maszynę utrzymującą aparat w powietrzu; w przedniej maszyna poruszająca przednią śrubę pędną, a w tylnej, maszyna poruszająca tylną śrubę, tak że te wszystkie trzy maszyny działały zupełnie niezależnie od siebie. Na samym przedzie znajdowała się kajuta przeznaczona na warsztat, kuchnię i mieszkanie dla załogi. W pobliżu tyłu pokładu znajdowały się liczne kabiny, między innemi kabina kapitana, pokój jadalny, oraz małe oszklone pomieszczenie dla sternika, który przy pomocy olbrzymiego koła sterowego kierował lotem tego napowietrznego statku. Wszystkie kajuty były zaopatrzone w otwory, oszklone hartowanem szkłem, dziesięćkroć razy odporniejszem od zwyczajnego. Pod pokładem umieszczone były resory, przeznaczone na łagodzenie wstrząśnień. Kapitan Robur był panem całego aparatu.
Maszyny. Na pomoście wznosiło się trzydzieści siedem osi, z których po piętnaście znajdowało się na bakorcie i sztymborku, a siedem wyższych urządzonych było w środku, tak że całość podobna była do okrętu o trzydziestu siedmiu masztach, tylko że te maszty w miejsce żagli miały każdy po dwa horyzontalne propelery o krótkiej rozpiętości i małym przekroju, które jednakże były wstanie rozwijać bardzo dużą szybkość. Każda z tych osi puszczana była w ruch niezależnie od drugiej, a oprócz tego co dwie obracały się w przeciwnych kierunkach – by aparat nie wpadł w korkociąg. W ten sam sposób urządzone były i śruby pędne, w jakie aparat wyposażony był w ilości siedemdziesięciu czterech. Każde trzy skrzydła śruby wmontowane były nazewnątrz metalowym pierścieniem, aby lepiej wykorzystać siłę motoru. Na przednim zaś i tylnym pomoście obracały się na poziomych osiach dwa propelery pędne każdy czwórramienny, które zapewniały poruszanie się całości statku. Te właśnie propelery, których przekrój przewyższał śruby pędne, miały zdolność obracania się z nadzwyczajną szybkością.
Wszystko w konstrukcji tego aparatu wskazywało na system Cossus’a, de la Landelle’a i Ponton’a d’Amencourt’a, lecz znacznie ulepszony przez Robura. To też przypada mu bezsprzecznie, jeśli chodzi o wybór i zastosowanie motorów, sława wynalazcy.
Maszynerja. Siłą poruszającą motory nie była ani para wodna lub inna jakaś ciecz, ani też powietrze lub inny elastyczny gaz, a tem mniej żadna mieszanina eksplodujących gazów, zdolnych do wytwarzania siły mechanicznej, w tym wypadku zastosował bowiem inżynier Robur elektryczność, tę naturalną siłę, która w przyszłości stanie się duszą przemysłu. Nie użył jednak do tego dynamo-maszyny tylko baterji akumulatorów, skład których był jednak jego tajemnicą i których ostrożny inżynier nie dał nawet opatentować. Baterje jego wykazywały nadzwyczajną wydajność, kwasy zupełną odporność na zgęszczenie lub zamarznięcie, a wreszcie dostarczały prąd w nieosiągalnej dotychczas ilości. Maszyny zapewniały dostateczną ilość koni elekrycznych potrzebnych do pracy śrub utrzymujących aparat w powietrzu.
Powtarzamy jednak, że było to wyłączną tajemnicą inżyniera Robura, zachowywaną przez niego skrupulatnie a jeżeli prezydent i sekretarz Instytutu Weldona nie mieli szczęścia przeniknięcia jej, to prawdopodobnie dla ludzkości pozostanie ona na zawsze nieznana.
Rozumie się samo przez się, że ten aparat dzięki szczęśliwie obranemu punktowi ciężkości utrzymywał dostateczną równowagę. Nie trzeba się zatem obawiać, że mógłby kiedykolwiek przechylić się lub przewrócić.
Pozostaje jeszcze do nadmienienia, z jakiego materjału zbudował inżynier Robur swój aerostatek, do którego nazwa „Albatros” szczególnie się nadawała. Cóż to była za masa, której nawet nóż Phil’a Evans’a nie mógł zarysować, a której nie mógł rozpoznać wuj Prudent. Był to zwyczajny – papier!
Już ładne kilka lat temu fabrykacja takiego papieru znalazła szerokie zastosowanie. Nieklejony papier, impregnowany tylko zwyczajnym klajstrem, tworzy pod silnem ciśnieniem prasy hydraulicznej masę, twardą jak stal. Wytwarza się z niej zwoje papierów, szyny a nawet koła do wozów, które są dużo lżejsze, a zarazem trwalsze niż z metalu. Ta to właśnie trwałość przy jej równoczesnej lekkości skłoniła inżyniera Robura do użycia jej przy budowie swojego powietrznego statku. Wszystko: kadłub, rufa i kabiny zrobione były z tej masy, która pod działaniem wysokiego ciśnienia stała się podobną do metalu – zaleta, która przy wysokości do jakiej wznosił się aerostatek miała swoją wartość; musimy jeszcze nadmienić, że papier ten był niepalny.
Cała załoga „Albatrosa” składała się z inżyniera Robura, sternika Toma Turnera, mechanika z dwoma pomocnikami, dwóch bosmanów i jednego kucharza – wszystkiego osiem osób, które przy takich powietrznych podróżach najzupełniej wystarczały. Myśliwska i wojskowa broń, narzędzia rybackie, elektryczne lampy, przyrządy obserwacyjne, busole i sekstanty do oznaczania kierunku jazdy, termometry do mierzenia temperatury, rozmaite barometry, jedne do określania osiągniętej wysokości, drugie, do mierzenia ciśnienia powietrza i do określania zbliżającej się burzy, mała bibljoteka, jedna przenośna drukarnia; pośrodku pomostu jedno działo na biegunach, które ładowane z tyłu wyrzucało pocisk o sześciu centymetrach średnicy; konieczne zapasy prochu, kul i naboi dynamitowych, jedna kuchnia, w której prąd elektryczny służył za paliwo, duży zapas konserw, mięsa i jarzyn w specjalnej do tego celu zbudowanej spiżarni, beczułki z brandy i whisky, a wreszcie to wszystko, co w przeciągu kilku miesięcy mogło być zużyte, bez potrzeby lądowania – wrzystko to tworzyło cały materjał i zapas „Albatrosa” – nie licząc wreszcie sławnej trąby.
Prócz tego wszystkiego znajdowała się jeszcze na pokładzie mała łódź kauczukowa, która mogła pomieścić i unieść na powierzchni jeziora, spokojnego morza lub rzeki, ośmiu ludzi. Spadochronów nie było, inżynier Robur nie wierzył bowiem w możliwość katastrofy. Wszystkie osie propelerów pracowały oddzielnie i zupełnie od siebie niezależnie, tak dalece, że stan spoczynku lub zepsucie się jednej, nie wywierało żadnego wpływu na inne. A nawet o ile tylko połowa maszynerji pędnej była w ruchu, wystarczała już w zupełności, by zapewnić „Albatrosowi” jego normalny lot.
– Dzięki temu aerostatkowi – rzekł Robur Zwycięsca do swoich pasażerów, pasażerów wbrew ich własnej woli – jestem panem owej siódmej części świata, przewyższającej co do wielkości obszar Australji, Afryki, Azji, Ameryki i Europy, jestem nowym Ikarem, władcą przestworzy.