Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Bez przewrotu

(Rozdział I-IV)

 

Tłumaczyła Julia Zaleska

56 ilustracji George'a Rouxa

Nakładem Księgarni Teodora Paprockiego i Spółki

1892

dgn02.jpg (39125 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

dgn03.jpg (115444 bytes)

 

Rozdział I

 

 

ięc pan sądzisz, panie Maston, że kobieta nie jest zdolną przyczynić się do postępu nauk matematycznych i doświadczalnych?

–Niestety, takie jest moje przekonanie, łaskawa mistress Scorbitt. Nie zaprzeczam temu, że i kobiety miewały i mają wybitniejsze zdolności do tej gałęzi wiedzy; mimo to jednak sama budowa ich mózgu dowodzi, że kobieta nie może być Archimedesem ani Newtonem.

dgn04.jpg (180798 bytes)

– O! panie Maston, wybacz, że zaprotestuję w imieniu naszej płci.

– Płci tem więcej uroczej, mistress Scorbitt, że nie jest stworzona do oddawania się naukom wyższym.

– Więc, podług pana, panie Maston, kobieta, patrząc na spadające jabłko, nie odgadłaby praw ciążenia, tak jak to zrobił sławny angielski uczony w końcu XVII wieku.

– Kobieta, mistress Scorbitt, widząc spadające jabłko, nie miałaby innej myśli, prócz tej, żeby je zjeść… na wzór naszej matki Ewy.

– No, widzę, że pan nam odmawiasz wszelkich zdolności do wyższych badań…

– Wszelkich zdolności?… Nie, mistress Scorbitt. A jednak, wybacz, że zwrócę twą uwagę na to, że od stworzenia świata nie pojawiła się ani jedna kobieta, którejbyśmy zawdzięczali odkrycie równej doniosłości, co odkrycia Arystotelesa, Euklidesa, Keplera i Laplace’a w zakresie naukowym.

– Czy to jest powodem, byśmy z przeszłości robili wnioski na przyszłość?

– Hm! to, co się nie stało w ciągu tysięcy lat, nie stanie się już nigdy… zapewne.

– Widzę, że musimy zgodzić się z naszym losem, panie Maston, i że jesteśmy tylko dobre do tego…

– Aby być dobremi! – zakończył J. T. Maston.

Te ostatnie słowa wypowiedział z tą zalotną galanteryą, na jaką może się zdobyć uczony, algebrą naładowany. Zresztą mistress Evangelina Scorbitt gotową była poprzestać na tem.

– A więc! panie Maston – rzekła po chwili, – każdy ma sobie zakreślone granice rodzajów pracy na tym świecie. Pozostań pan znakomitym matematykiem, jakim jesteś. Oddaj się cały bezpodzielnie zagadnieniom tego wielkiego dzieła, któremu ty i twoi przyjaciele poświęciliście swoję egzystencyę. Ja będę tą „dobrą kobietą”, którą być winnam, przynosząc mu pieniężne poparcie…

– Za które przechowamy dla pani niewygasłą wdzięczność – odrzekł J. T. Maston.

Mistress Evangelina Scorbitt zarumieniła się rozkosznie, gdyż doznawała – nie dla wszystkich uczonych, co prawda, ale dla pana J. T. Maston wyłącznie – uczucia… dziwnej sympatyi. Czyż serce kobiety nie jest niezgłębioną przepaścią?

Dzieło, o którem wspomnieliśmy, było w istocie niezmiernej doniosłości i jemu to bogata wdowa chciała poświęcić swoje kapitały.

Objaśnimy pobieżnie czytelnikom plan tego przedsięwzięcia i cel, do jakiego dążyli.

Ziemie północne obejmują, podług Maltebrun’a, Reclus’a, Saint-Martin’a i innych najuczeńszych geografów:

1) Devon północny, to jest wyspy pokryte lodami na morzu Baffińskiem i cieśninie Lankastra.

2) Georgię północną, utworzoną z ziemi Banka i licznych wysp, jak naprzykład wyspy Sabiny, Byam-Martin, Griffith, Kornwallis i Bathurst.

3) Archipelag Baffin-Parry, obejmujący różne części lądu podbiegunowego, nazywające się: Kumberland, Southampton, James Sommerset, Boothia-Felix, Melville i inne, prawie nieznane.

W tej całości, okrążonej przez siedmdziesiąty ósmy równoleżnik, ziemie rozciągają się na tysiącu czterechset tysiącach, a morza na siedmiuset tysiącach mil kwadratowych.

Nieustraszonym podróżnikom nowożytnym udało się przejść poza obręb wyżej wzmiankowanego równoleżnika, zkąd dotarto aż do ośmdziesiątego ósmego stopnia szerokości. Podróżnicy ci odkryli niektóre wybrzeża, leżące poza łańcuchem ław lodowych, dając nazwy przylądkom, odnogom, zatokom tych obszernych okolic, które możnaby nazwać północnemi wyżynami. Kraj, leżący z drugiej strony ośmdziesiątego czwartego równoleżnika, jest tajemnicą, nieziszczonem desideratum geografów. Nikt nie wie, co on zawiera, ziemie czy morza, w tej przestrzeni sześcio-stopniowej, okrytej nieprzebytemi lodowiskami północnego bieguna.

Otóż tedy w roku 189… rząd Stanów Zjednoczonych powziął myśl całkiem niespodzianą zaproponować wystawienie na sprzedaż stref podbiegunowych, dotąd jeszcze nieodkrytych, stref, na które świeżo utworzona amerykańska kompania żądała koncesyi.

Na lat kilka przedtem konferencya berlińska sporządziła osobny kodeks na rzecz wielkich mocarstw, które pożądają cudzego dobra pod pozorem kolonizacyi i otwierania dróg handlowych. Kodeks ten jednak nie mógłby prawdopodobnie być zastosowanym w tej okoliczności, z racyi, że kraje podbiegunowe nie są zamieszkane. Wszelako, wychodząc z zasady, że to, co nie jest niczyją własnością, jest przez to samo własnością całego świata, nowe stowarzyszenie nie starało się „zabrać”, ale „nabyć”, chcąc uniknąć na przyszłość wszelkich pretensyj.

W Stanach Zjednoczonych niema projektu tak śmiałego i trudnego do wykonania, któryby nie znalazł chętnych wykonawców i pieniężnego poparcia. Mieliśmy próbkę tego w roku zeszłym, gdy klub strzelecki z Baltimore powziął myśl wysłania pocisku na księżyc, celem utworzenia bezpośredniej komunikacyi z naszym satelitą. Otóż wtedy czyż to nie ryzykowni yankesi dostarczyli znacznych sum na koszta tej zajmującej wycieczki? A jeśli ona została doprowadzoną do skutku, czyż nie członkom wzmiankowanego klubu to zawdzięczamy? Tak, oni to narazili się na niebezpieczeństwa tego nadludzkiego doświadczenia.

Niech jaki Lesseps poda pewnego pięknego poranku projekt przekopania kanału przez całą szerokość Europy i Azyi – od wybrzeży Atlantyku do morza Chińskiego, – niech jaki geniusz wszechpotężny zapragnie prześwidrować ziemię, by dostać się do pokładów krzemienia, które tam są ukryte w stanie płynnym, – niech jaki pomysłowy elektryk zechce połączyć prądy, rozpierzchłe po powierzchni globu, aby z nich utworzyć źródło niewyczerpane światła i ciepła, – niech jaki śmiały inżynier poweźmie myśl zamknięcia w obszernych kaloryferach nadmiaru letniego gorąca, aby je rozdać podczas zimy strefom, dotkniętym dotkliwem zimnem, – niech jaki znakomity hydraulik spróbuje zużytkować siłę naturalną przypływów i odpływów morskich do wytworzenia gorąca, – niech stowarzyszenia bezimienne lub spółki handlowe potworzą się dla uskutecznienia stu podobnych projektów, – amerykanie znajdą się niechybnie na czele podpisujących się na składkę i strumienie dolarów wpłyną do kas stowarzyszeń, tak jak wielkie rzeki północnej Ameryki do fal oceanu.

Łatwo wyobrazić sobie nadzwyczajne podrażnienie opinii, skoro się rozeszła wiadomość, co najmniej dziwna, że kraje północne mają być wystawione na licytacyę i przysądzone najwięcej dającemu. Przytem nie zawiązała się ani jedna publiczna składka celem tego kupna, na które kapitały leżały w gotowości. Co do dalszych wydatków, przyszłość miała wykazać ich potrzebę w chwili przystąpienia do użytkowania obszaru, stającego się własnością nowych nabywców.

Zużytkować kraje podbiegunowe!… Doprawdy, myśl taka mogła powstać tylko w głowach szaleńców!

A jednak przedsiębiorstwo to było – na ile być może – poważnem.

Wkrótce rozesłano artykuły do dzienników nowego i starego lądu, do pism europejskich, afrykańskich, australskich, azyatyckich i jednocześnie do wszystkich dzienników amerykańskich. Artykuły te wzywały strony interesowane do zbadania stron dodatnich i ujemnych tej sprawy. New-York Herald miał zaszczyt najpierwej ogłosić wspomniany dokument w swych szpaltach. Niezliczeni abonenci tego dziennika mogli wyczytać w numerze z dnia siódmego listopada następujące doniesienie, które, obiegłszy cały świat uczony i przemysłowy, najrozmaiciej było oceniane:

„Odezwa do mieszkańców kuli ziemskiej.

„Okolice bieguna północnego, objęte czterdziestym czwartym stopniem szerokości północnej, nie mogły być dotychczas użytkowane z tej prostej przyczyny, że nie zostały jeszcze odkryte.

„Rzeczywiście, najbardziej oddalone punkty, zwiedzone już przez żeglarzy różnych narodowości, są niżej wymienione:

„82°45’, do którego dotarł anglik nazwiskiem Parry w miesiącu lipcu 1847 roku i który leży na dwudziestym ósmym zachodnim południku na północy Spitzbergu;

„83°20’28’’, dokąd doszedł Markham, należący do wyprawy angielskiej pod dowództwem sir Johna Jerzego Nares, w maju 1876 r.; punkt ten leży na pięćdziesiątym zachodnim południku, na północy ziemi Grinnel;

„83°35’, do którego dotarł Lockwood i Brainard, obaj biorący udział w wyprawie amerykańskiej porucznika Greely, w maju 1882 roku; punkt ten leży na czterdziestym drugim zachodnim południku, na północnym brzegu ziemi Nares.

„Można zatem uważać kraje, rozciągające się od ośmdziesiątego ósmego równoleżnika aż do bieguna, na przestrzeni sześciu stopni, jako niepodzielone pomiędzy różne państwa kuli ziemskiej i z tej zasady mogące się zamieniać na własność prywatną wyrokiem ogółu.

„Otóż, podług prawa, nikt nie powinien mieszkać na terytoryum, niemającem właściciela. Opierając się na wymienionem prawie, Stany Zjednoczone Ameryki postanowiły przyprowadzić do skutku sprzedaż owego terytoryum.

„W Baltimore zawiązało się stowarzyszenie pod nazwą North Polar Practical Association, przedstawiające urzędownie związek amerykański. To stowarzyszenie zamierza nabyć wyżej wymienione kraje na mocy dokumentu, prawnie sporządzonego, który nada mu nieograniczone prawo własności nad lądami, wyspami, wysepkami, skałami, morzami, jeziorami, rzekami i strumieniami wszelkiemi, z których się składa obecnie nieruchomość, leżąca na północy ziemskiej kuli, bez względu na to, czy owa nieruchomość pokrytą jest nietopniejącemi nigdy lodami, czy też ogołocona z nich za nadejściem ciepłej pory roku.

„Zaznacza się, że prawo nie może być unieważnione przedawnieniem, ani też jakiegokolwiek rodzaju zmianami, mogącemi zajść w położeniu geograficznem i meteorologicznem kuli ziemskiej.

„Podawszy to wszystko do wiadomości mieszkańców dwóch światów, wzywamy wszystkie mocarstwa do udziału w licytacyi, która zawyrokuje na rzecz ostatniego i największą ofiarowującego sumę nabywcy.

„Termin licytacyi jest oznaczony na trzeci grudnia roku bieżącego, w sali Auctions w Baltimore, Maryland, Stanach Zjednoczonych Ameryki.

„Po szczegółowsze objaśnienia zwracać się należy do Williama S. Forstera, agenta tymczasowego North Polar Association, 93, High-Street, Baltimore”

Że to ogłoszenie mogło wydać się nonsensem, nie przeczymy wcale. W każdym razie przyznać należy, że ze względu na jasność i wyraźne określenie rzeczy nie było mu nic do zarzucenia. Zaś czyniło niesłychanie poważnem to, że rząd związkowy robił już koncesye na podbiegunowe kraje na wypadek, gdyby licytacya zrobiła go ostatecznie ich posiadaczem.

Wogóle opinia ogółu była pod tym względem podzieloną. Jedni widzieli w tem tylko nadzwyczajny „humbug” amerykański, przechodzący granice bezczelności, gdyby głupota ludzka nie była nieskończoną. Drudzy zaś myśleli, że ta propozycya zasługuje na poważne przyjęcie. Ci właśnie zwracali uwagę ogółu na to, że nowe stowarzyszenie nie odwoływało się do worka publicznego. Ono pragnęło własnemi kapitałami nabyć kraje północne, nie roszcząc żadnych pretensyj do wyciągania dolarów, banknotów, złota i srebra z kieszeni łatwowiernych, dla napełnienia niemi swej kasy. Nie! Ono nie pragnęło nic nad to, tylko, żeby własnemi funduszami zakupić ogromną nieruchomość podbiegunową.

dgn05.jpg (158546 bytes)

Ludziom liczącym się z groszem zdawało się, że wymienione Towarzystwo potrzebuje tylko złożyć w sądzie akt, zastrzegający jego prawa, jako pierwszego zaborcy, a następnie przystąpić do objęcia ziem, zamiast wystawiać je na sprzedaż przez licytacyę. Ale w tem właśnie była trudność największa, gdyż po dziś dzień przystęp do bieguna był niemożliwy, a przynajmniej za taki uchodził. Otóż na wypadek, gdyby Stany Zjednoczone zostały nabywcami tych ziem, koncesyoniści chcieli mieć kontrakt formalny, aby nikt w przyszłości nie zaprzeczył im praw nabytych. Niepodobna było mieć im za złe tej ostrożności. Postępowali przezornie; a przyjmując zobowiązania w sprawie tego rodzaju, nigdy zbytecznie ostrożnym być nie można.

Zresztą dokument zawierał klauzulę, zastrzegającą mu spokój na wypadek mogących zajść kwestyj. Ta klauzula różnie przez różnych była tłumaczoną, a właściwe jej znaczenie było niezrozumiałem dla najsubtelniejszych umysłów. Była ona ostatnią i głosiła, że: „prawo własności nie mogło uledz przedawnieniu, nawet na wypadek zmian jakiegobądź rodzaju, mogących zajść w stanie geograficznym i meteorologicznym kuli ziemskiej.”

Co miał znaczyć ten ustęp? Względem jakich wypadków ubezpieczał się? W jaki sposób ziemia miała uledz zmianom, mającym związek ścisły z geografią i meteorologią, i dlaczego kraje wystawione na sprzedaż miały być w tem głównie interesowane?

– Coś w tem jest – mówili najprzezorniejsi, – widocznie coś w tem jest.

Tak więc ludzie mieli obszerne pole do domysłów, które potęgowały przenikliwość jednych, podniecając ciekawość drugich.

Gdy się to wszystko działo, jeden z filadelfijskich dzienników, „Ledger”, umieścił w swych szpaltach następujący artykuł:

„Przyszli nabywcy ziem podbiegunowych dowiedzieli się, prawdopodobnie skutkiem obrachowań matematycznych, że kometa jakaś o bardzo twardem jądrze ma uderzyć w tych czasach o ziemię, i to w takich warunkach, że to uderzenie sprowadzi zmiany geograficzne i meteorologiczne, o których wspomina wymieniona klauzula”.

Frazes był cokolwiek dłuższy, niż przystoi być frazesowi, mającemu pretensyę do naukowości, ale nie wyjaśniał nic a nic. Zresztą przypuszczenie owego spotkania z kometą nie mogło być brane na seryo przez poważne umysły. W każdym razie nie było prawdopodobnem, aby koncesyoniści zajmowali się tak dalece ewentualnością, opartą na samem przypuszczeniu.

– Czy czasem przypadkiem – mówiła „Delta” (dziennik wychodzący w Nowym Orleanie) – nowe Stowarzyszenie nie roi sobie, że ruch wsteczny przesilenia dnia z nocą sprowadzi zmiany korzystne dla eksploatowania wzmiankowanych krain?

– Czemużby nie, skoro ruch ten modyfikuje równoległość naszej sferoidy? – zauważył „Hamburger Correspondent”.

– W samej rzeczy – odpowiedział „Przegląd naukowy paryzki”. – Przecież Adhémar w dziele swem „ O wzburzeniach morza” wygłasza, że ruch wsteczny przesileń, w połączeniu z wiekuistym obrotem osi ziemi, przebiegającej swą zwykłą drogę, byłby w możności sprowadzić zmiany w temperaturze średniej różnych punktów ziemi i w ilości lodów, nagromadzonych pod dwoma jej biegunami.

– To jeszcze nie jest rzeczą pewną – odpowiedział „Przegląd edymburgski”. – A gdyby nawet i tak było, potrzebaby dwunastu tysięcy lat, aby Vega została naszą gwiazdą polarną skutkiem wymienionego fenomenu, i aby położenie krajów podbiegunowych zmieniło się pod względem klimatycznym.

– Jeśli tak – zawyrokował kopenhagski „Dagblad”, – dopiero za dwanaście tysięcy lat będzie pora wykładać na to przedsięwzięcie. Przed upływem tego czasu zaryzykować choć „koronę” byłoby niedorzecznością!

Wszelako, jeśli było możliwem, że „Przegląd naukowy” ma słuszność wraz z Adhémarem, było prawdopodobniejszem, że North Polar Practical Association nie na zmiany, mogące wyniknąć z wstecznego ruchu przesileń, rachowało.

Jednem słowem nikt nie mógł odgadnąć, co znaczyła owa klauzula pamiętnego dokumentu i jakie zmiany przewidywała w świecie kosmicznym.

dgn06.jpg (155840 bytes)

Aby się o tem dowiedzieć, może dostatecznem byłoby zwrócić się do Rady administracyjnej nowego Towarzystwa, a mianowicie do samego prezydenta. Ale ten prezydent nie był znany nikomu! Tak samo nieznani byli sekretarz i członkowie wzmiankowanej Rady. Nawet i tego nie wiedziano, od kogo pochodził dokument. Przyniósł go do biur New-York Heralda niejaki William Forster z Baltimore, trudniący się odbieraniem transportów stokfisza na rachunek domu Andrinell and Com. z Nowej-Ziemi. Widocznie był to człowiek podstawiony. Równie niemy, jak produkty, złożone w jego magazynach, nie dał się wyciągnąć na słowo żadnemu z najciekawszych i najzręczniejszych reporterów. Tak więc owo North Polar Practical Association było tak dalece bezimienne, że ani jednego nazwiska nikt nie był w stanie wymienić. Było ono szczytem bezimienności.

Jednak, jeśli twórcy tej operacyi przemysłowej uparcie okrywali się tajemnicą, zato cel ich był bardzo jasno i wyraźnie określony dokumentem, rozesłanym na wszystkie krańce dwóch półkul.

W istocie, dokument opiewał jasno i wyraźnie, że Stowarzyszenie pragnie nabyć na własność część krajów północnych, odgraniczoną opisującym koło ośmdziesiątym czwartym stopniem szerokości, którego punkt środkowy zajmuje biegun północny.

Zresztą, nic nad to prawdziwszego, że ci z nowożytnych podróżników, którzy dotarli najbliżej do tego niedostępnego punktu, Parry, Markham, Lockwood i Brainard, nie zdołali przejść poza wymieniony równoleżnik. Co zaś do innych żeglarzy, którzy robili wycieczki na morza północy, zatrzymywali się oni na szerokościach geograficznych znacznie niższych, jak naprzykład: Payez w 1874, przy 82°15’, na północy ziemi Franciszka-Józefa i Nowej-Ziemi; Leout w 1870, przy 72°47’, niżej Syberyi; De Long, należący do wyprawy Janiny w 1879, przy 78°45’, w okolicy wysp które noszą jego nazwisko. Inni, którzy przepłynęli poza Nową-Syberyę i Grenlandyę, na wysokości przylądka Bismarka, nie przekroczyli nawet siedmdziesiątego szóstego, siedmdziesiątego siódmego i siedmdziesiątego ósmego stopnia szerokości geograficznej. Otóż, zostawiając pewną przestrzeń wolną pomiędzy punktem np. 83°35’, do którego dotarł Lockwood i Brainard, i ośmdziesiątym czwartym równoleżnikiem, przez dokument wskazanym, North Polar Practical Association nie wdzierało się w obręb odkryć poprzednich. Jego projekt obejmował jedynie ziemię w całem znaczeniu tego słowa dziewiczą, ziemię, której nie dotknęła jeszcze ludzka stopa.

Oto jaki jest obszar tej części kuli ziemskiej, opasany ośmdziesiątym czwartym równoleżnikiem:

Od 84° do 90° jest sześć stopni, które, licząc każdy po sześćdziesiąt tysięcy, tworzą promień trzystu sześćdziesięciu mil i średnicę siedmiuset dwudziestu mil. Obwód więc ma dwa tysiące dwieście sześćdziesiąt mil, a powierzchnia czterysta siedm tysięcy mil kwadratowych.

Była to więc prawie dziesiąta część Europy, nielada obszar gruntu.

Dokument, jakeśmy to widzieli, kładł nacisk na to, że te kraje, nieznane dotąd geograficznie, nienależące do nikogo, tem samem należały do całego świata. Że większa część mocarstw nie pomyślałaby dochodzić praw swych do owych krajów, było to rzeczą możliwą. Ale należało przewidywać, że państwa ościenne – w każdym razie – zechcą uważać je jako przedłużenie ich posiadłości od strony północy i skutkiem tego upomną się o swe prawa własności. A przytem pretensye ich tembardziej byłyby usprawiedliwione, że odkrycia, dokonane w masie krain północnych, były wyłącznie owocem trudów i nieustraszonej odwagi ich rodaków. To też rząd związkowy, przedstawiany przez nowe Stowarzyszenie, wzywał ich do wykazania swych praw i zamierzał powetować ich stratę ceną, uiszczoną za kupno. Zresztą, bądź-co-bądź, stronnicy North Polar Practical Association powtarzali nieustannie: własność jest niepodzielną, a skoro nikt nie może być zmuszonym do mieszkania w ziemi, w której nie było działu, nikt również nie ma prawa sprzeciwić się licytacyi tych wielkich przestrzeni.

Państwa ościenne, których prawa były stanowczo niezaprzeczone, były w liczbie sześciu: Ameryka, Anglia, Dania, Szwecya z Norwegią, Holandya i Rosya. Inne państwa mogły rościć pretensye tylko na zasadzie odkryć, dokonanych przez ich żeglarzy i podróżników.

dgn07.jpg (156247 bytes)

I tak: Francya mogłaby wystąpić z prawami z racyi, że kilku jej synów brało udział w wyprawach, których celem było zdobycie krajów podbiegunowych. Mogła wymienić między innymi tego odważnego Bellota, zmarłego w 1853 r., w okolicach wyspy Beechey, w czasie wyprawy „Feniksa”, wysłanego na poszukiwania Johna Franklina. A czy podobna zapomnieć doktora Oktawiusza Parry, zmarłego w 1884 r. koło przylądka Sabine, podczas pobytu misyi Greely w fortecy Conger? A wyprawa 1838 roku, która zagnała aż do mórz Spitzbergu Karola Martin, Marmiera, Bravais’go i ich śmiałych towarzyszy – czyż nie byłoby rażącą niesprawiedliwością pominąć ją milczeniem? Mimo to wszystko, Francya nie uznała za właściwe mieszać się do tego przedsięwzięcia, bardziej przemysłowego, niż naukowego, i zrzekła się swej części przysmaku, na zjedzeniu którego inne mocarstwa mogły sobie zęby połamać. Być może, że miała racyę i postąpiła słusznie.

To samo było z Niemcami. Miały one na swych aktywach, zacząwszy od roku 1671, wyprawę hamburgczyka Fryderyka Martensa do Spitzbergu, a w roku 1869–70 wyprawy „Germanii” i „Hanzy” pod dowództwem Kolderveya i Hegemana, którzy dotarli aż do przylądka Bismarka, okrążywszy wybrzeża Grenlandyi. Pomimo jednak przeszłości, zaznaczonej tak znakomitemi odkryciami, niemcy nie pragnęli zwiększać swych posiadłości przyłączeniem części północnego bieguna.

Tak samo było i z Austro-Węgrami, aczkolwiek te już były w posiadaniu ziem Franciszka-Józefa, położonych na północ wybrzeży syberyjskich.

Co zaś do Włoch, nie mając żadnych danych do wystąpienia z swemi prawami, nie wystąpiły – co niejednemu wyda się zupełnie nieprawdopodobnem.

Byli jeszcze samojedzi z azyatyckiej Syberyi, eskimosi, rozproszeni głównie na ziemiach północnej Ameryki, mieszkańcy Grenlandyi, Labradaru, Archipelagu Baffin, Parry, wysp Aleuckich, ugrupowanych pomiędzy Azyą i Ameryką, nakoniec tak nazwani czukcy, zamieszkujący półwysep Alaska, stanowiący własność amerykańską od roku 1867. Ale te plemiona, istotni krajowcy, niezaprzeczenie najdawniejsi mieszkańcy pasów północnych, nie byli godni mieć głosu w tej kwestyi. A potem, w jaki sposób ci biedacy mieli brać udział w licytacyi, wywołanej przez North Polar Practical Association? Czem zapłaciliby sumę oznaczoną, chociażby ona była jaknajlichszą? Muszlami, zębami morskich koni, lub olejem z cieląt morskich? A jednak mieli oni niejakie prawa, jako pierwotni mieszkańcy, do tych obszarów, mających być wystawionemi na sprzedaż. Ale ktoby tam zważał na jakichś eskimosów, czukczów lub samojedów!… nie spytał nawet nikt o nich.

Tak się to w świecie dzieje!

 

Rozdział II

W którym delegaci angielski, holenderski, szwedzki, duński i rosyjski mają zaszczyt przedstawić się czytelnikowi.

 

iadomy dokument zasługiwał na odpowiedź. W istocie, jeśliby nowe Stowarzyszenie nabyło kraje podbiegunowe, kraje te stałyby się koniec końcem własnością Ameryki, a raczej Stanów Zjednoczonych, których związek, pełen sił żywotnych, dąży nieustannie do wzrostu i potęgi. Już kilka lat temu ustępstwo ziem północno-zachodnich, począwszy od północnych Kordylierów do cieśniny Behringa, zrobione przez Rosyę na rzecz Stanów Zjednoczonych, zwiększyło je o piękny kęs ziemi. Można więc było przypuszczać, że inne mocarstwa nie będą patrzeć przychylnem okiem na to przyłączenie krain północnych do rzeczypospolitej skonfederowanej.

Wszakże, jakeśmy to już wyżej powiedzieli, rozmaite państwa Europy i Azyi, niegraniczące z zakwestyonowanemi krainami, odmówiły swego współudziału w tej szczególnej licytacyi, której wynik wydawał się im arcy wątpliwym. Jedynie mocarstwa, których krańce zbliżone były do ośmdziesiątego czwartego równoleżnika, postanowiły zaznaczyć swe prawa przez wdanie się wysłanych na cel delegatów urzędowych. Zresztą, jak zobaczymy w dalszym ciągu, mocarstwa te nie miały zamiaru łożyć na to kupno zbyt wielkich sum, gdyż objęcie go w posiadanie możeby się okazało niemożliwem. Jedna tylko Anglia, nigdy nienasycona, otworzyła upoważnionemu przez siebie do działania agentowi znaczny kredyt. Nie omieszkajmy dodać, że nabycie krajów podbiegunowych nie zagrażało bynajmniej równowadze europejskiej i nie mogło sprowadzić jakichkolwiek zawikłań międzynarodowych. Pan Bismark, wielki kanclerz pruski, żył jeszcze w owej epoce i nie zmarszczył nawet swych gęstych brwi Jowiszowych na wieść o tej całej sprawie.

W sprzeczności z interesem Stanów Zjednoczonych stawały do licytacyi za pośrednictwem taksującego komornika w Baltimore – Dania, Szwecya z Norwegią, Holandya, Rosya i wspomniana już Anglia. Najwięcej dający miał dostać w posiadanie tę łupinę lodową bieguna, której wartość w ocenieniu kupieckiem była co najmniej zagadkową.

Wymienimy powody, dla których powyższe państwa europejskie pragnęły, aby licytacya wypadła na ich korzyść.

Szwecya, będąc wraz z Norwegią posiadaczką przylądka Północnego, położonego poza siedmdziesiątym równoleżnikiem, nie kryła się wcale z swemi pretensyami do obszernych przestrzeni, rozciągających się aż do Spitzbergu, a nawet i dalej, do samego bieguna. I w istocie, czyż norwegczyk Kheilhau i znakomity szwed Nordenskiöld nie przyczynili się do postępu geografii w tych stronach? Nikt temu zaprzeczyć się nie poważy.

Dania mówiła ze swej strony, że, będąc już panią Islandyi i wysp Feroe, będących już prawie na linii koła biegunowego, posiadając osady najbardziej na północ posunięte, takie, jak wyspa Disko w cieśninie Davis, osady Holsteinburg, Proven, Godhavn, Upernavik w morzu Baffińskiem i na wybrzeżu zachodniem Grenlandyi, miała poważne prawo do zakupienia krajów północnych. Przytem sławny żeglarz Behring, rodem duńczyk, przepłynął w roku 1728 cieśninę, która nosi jego imię, a w trzynaście lat potem zginął marnie na brzegach wyspy tegoż nazwiska wraz z trzydziestu ludźmi, którzy tworzyli jego załogę. Na wiele lat przed tem, w roku 1619, żeglarz Jan Munk zwiedził wschodnie wybrzeża Grenlandyi, odkrywając kilka miejscowości, zupełnie przed nim nieznanych.

Co zaś do Holandyi, dwóch jej marynarzy, Bareutz i Heemskerk, zwiedzili Spitzberg i Nową-Ziemię w końcu XVI wieku. Jednego z jej dzielnych synów, Jana Mayen, śmiała w 1611 roku wycieczka na północ przyniosła w korzyści jego ojczyźnie wyspę tegoż nazwiska, położoną poza siedmdziesiątym pierwszym stopniem szerokości geograficznej. Jak widzimy, przeszłość Holandyi była niejako zobowiązaniem na przyszłość.

Co zaś do rosyan, ci z Aleksym Czirikowem na czele i Behringiem, pod jego rozkazami, posunęli się aż poza granice morza Lodowatego. Kapitan Marcin Spanberg i porucznik William Walton, należący do tej wyprawy, puszczając się w te nieznane okolice, przyczynili się wielce do poszukiwań, robionych nawskróś cieśniny, która dzieli Azyę od Ameryki. A przytem samo położenie obszarów sybirskich, rozciągających się na stu dwudziestu stopniach szerokości, aż do krańcowych granic Kamczatki, wzdłuż wybrzeży azyatyckich, na których żyją samojedzi, jakuci, czukcy i inne ludy, będące pod władzą Rosyi, sprawia, że ona panuje co najmniej nad połową Północnego oceanu. Przytem posiada na siedmdziesiątym piątym równoleżniku, może w odległości dziewięciuset mil od bieguna, wyspy i wysepki Nowej Syberyi, odkryte na początku XVIII wieku. Nakoniec w roku 1764, uprzedzając anglików, amerykanów i szwedów, żeglarz Cziczagow szukał przejścia na północy, chcąc skrócić drogę pomiędzy dwoma lądami.

Jednak, obrachowawszy wszystko ściśle, zdawałoby się, że najwięcej interesowanymi w nabyciu tego niedostępnego punktu kuli ziemskiej byli amerykanie. Oni również nieraz usiłowali dostać się tam, narażając życie przy poszukiwaniach Franklina, wraz z Grinnelem Kane, Hayesem, Greelym De Long i innymi śmiałymi żeglarzami. Oni także mogli rościć pretensye na zasadzie położenia geograficznego ich kraju, rozciągającego się aż poza koło biegunowe, zacząwszy od cieśniny Behringa, aż po zatokę Hudson.

Wszystkie te ziemie, wszystkie te wyspy: Wollaston, Książę Albert, Wiktorya, Król Wilhelm, Melville, Cockburne, Bauks, Baffin, nie licząc tysiąca wysepek tego archipelagu, były jakby przedłużeniem ich posiadłości, łączącem ich z dziewięćdziesiątym stopniem. A przytem, jeśli biegun północny wiąże się z lądem nieprzerwanym ciągiem ziem, ziemie te zdają się być prędzej przedłużeniem Ameryki, niż Azyi lub Europy.

Nic nad to naturalniejszego, że propozycya kupna była zrobiona przez rząd związkowy na rzecz amerykańskiego stowarzyszenia; a jeśli które z mocarstw miało niewątpliwe prawa do posiadania krajów podbiegunowych, to stanowczo były niem Stany Zjednoczone Ameryki.

Przyznać wszakże należy, że państwo Wielkiej Brytanii, posiadające Kanadę i Kolumbię angielską, którego liczni marynarze odznaczyli się w wycieczkach na północ, nie bez pewnej gruntownej podstawy pragnęło przyłączyć tę część kuli ziemskiej do swego obszernego kolonialnego państwa. Dzienniki angielskie rozprawiały o tej kwestyi długo i zapamiętale:

„Tak! zapewne – mówił wielki angielski geograf Kliptringan w artykule Timesa, który niesłychane zrobił wrażenie, – tak! szwedzi, duńczycy, holendrzy, rosyanie i amerykanie mogą się, jeśli im to dogadza, popisywać swemi prawami. Ale Anglia nie może bez ujmy honoru narodowego zezwolić, by kto inny posiadł te kraje. Czyż północna część nowego lądu nie należy już do niej? Ziemie wyspy, które ją składają, czyż nie przez jej własnych podróżników odkryte zostały?… zacząwszy od Willonghiego, który zwiedził Spitzberg i Nową Ziemię w 1739 r., a skończywszy na dzielnym Mac-Clure, którego okręt opłynął w 1853 r. północno-zachodnie wybrzeże?”

„A potem – wygłosił Standard piórem admirała Fizé, – czyż Frobisher, Davis, Hall, Weymouth, Hudson, Baffin, Cook, Ross, Parry Bechey, Belcher, Franklin, Mulgrave, Scoresby, Mac Clintock, Kennedy, Nares, Collinson, Archer, nie byli pochodzenia anglo-saksońskiego? Jakiż kraj może mieć większe prawo do tych obszarów podbiegunowych, jeśli nie ojczyzna tych dzielnych żeglarzy, którzy tyle trudów łożyli, żeby się do nich dostać?”

dgn08.jpg (166882 bytes)

„Niech i tak będzie – odpowiedział Kuryer z San-Diego (w Kalifornii), – postawmy sprawę tę na właściwym gruncie, a ponieważ tu najwidoczniej Stany Zjednoczone z Anglią idą o lepsze, my powiemy: że jeśli anglik Markham, należący do wyprawy Naresa, dotarł do 83°20’ szerokości północnej, amerykanie Lockwood i Brainard, biorący udział w wyprawie Greely’ego, posunęli się wyżej cokolwiek i zatknęli flagę, ozdobioną trzydziestu ośmiu gwiazdami Stanów Zjednoczonych, na 83°35’. Im więc należy zaszczyt dotarcia do pasów najwięcej do bieguna zbliżonych”.

Oto jakiego rodzaju była polemika dzienników przeciwnych stronnictw.

Do wyliczonej seryi podróżników, którzy puszczali się w okolice bieguna, wypada nam dodać wenecyanina Cabot (1498) i portugalczyka Cortereal (1500), którzy odkryli Grenlandyę i Labrador. Wszakże ani Włochy ani Portugalia nie zamierzały brać udziału w projektowanej licytacyi i nie troszczyły się o to, kto z niej będzie korzystał.

Łatwo było przewidzieć, że walka ostatecznie będzie prowadzona zapamiętale tylko przez dolary i funty-szterlingi, to jest przez Amerykę i Anglię.

Jednakże, na wniosek, zrobiony przez North Polar Practical Association, państwa, graniczące z pasami północnemi, porozumiały się z sobą za pośrednictwem kongresów handlowych i naukowych. Po krótkich debatach postanowiono stanąć na licytacyi, oznaczonej na dzień trzeci grudnia w Baltimore, wyznaczając upoważnionym delegatom kredyt na odpowiednią kwotę, której przekroczyć nie mieli prawa. Suma, podjęta ze sprzedaży, miała być rozdzieloną pomiędzy pięć państw pozostałych, jako wynagrodzenie za zrzeczenie się wszelkich praw do owych krajów.

Wszystko to nie obeszło się bez sporów, ale ostatecznie sprawa się ułożyła. Państwa zainteresowane zgodziły się, aby licytacya odbyła się w Baltimore, tak jak tego żądał rząd związkowy. Delegaci, zaopatrzeni w listy wierzytelne, opuścili Londyn, Hagę, Stockholm, Kopenhagę i Petersburg, i przybyli do Stanów Zjednoczonych na trzy tygodnie przed dniem, przeznaczonym na licytacyę.

W owym czasie jeszcze Ameryka była reprezentowaną jedynie przez znanego już pełnomocnika North Polar Practical Association, Williama Forstera, którego nazwisko figurowało na dokumencie z 7 listopada, wydrukowanym przez New-York Herald’a.

Co zaś do delegatów mocarstw europejskich, przedstawimy ich czytelnikom, starając się scharakteryzować każdego potrosze.

Najprzód tedy delegat, przybyły z Holandyi: Jakób Jansen, były radca stanu, lat pięćdziesiąt trzy, gruby, krótki, pleczysty, o krótkich ramionach i nogach kabłąkowatych, z niebieskiemi okularami na nosie, twarzą okrągłą i mocno czerwoną, stojącą jak szczotka czupryną i faworytami siwiejącemi, poczciwy człowieczyna, zapatrujący się cokolwiek sceptycznie na przedsiębiorstwo, którego praktycznych celów nie mógł dopatrzeć.

Delegat duński, Eryk Baldenak, ex wice-gubernator posiadłości grenlandzkich, wzrostu średniego, o krzywej łopatce, wydatnym brzuchu, ogromnej i źle przymocowanej do karku głowie, o wzroku tak krótkim, że miał nos starty od wodzenia nim po książkach i papierach, niepozwalający nikomu przyjść do słowa, gdy tylko była mowa o prawach jego kraju, który uważał za legalnego właściciela okolic podbiegunowych.

Przedstawicielem Szwecyi był Jan Harald, profesor kosmografii w Chrystyanii, który był jednym z najzapaleńszych stronników wyprawy Nordenskiölda, prawdziwy typ człowieka północy, o twarzy czerwonej, brodzie i włosach koloru dojrzałego zboża, mający za rzecz pewną, że przestrzenie, będąc zalane morzem, nie miały żadnej wartości. Zupełnie zatem nieinteresowany w tej kwestyi, stawiał się na zjeździe reprezentantów mocarstw li tylko w imię zasad.

Pełnomocnik rosyjski, pułkownik Borys Karkow, napół dyplomata, napół wojskowy, słusznego wzrostu, sztywny, o sutej brodzie i wąsach, wydawał się nieswój w swem ubraniu cywilnem, szukając bezwiednie rękojeści szpady, którą kiedyś nosił, zaitrygowany mocno projektem North Polar Practical Association i mogącemi z niego wyniknąć zawikłaniami międzynarodowemi.

Przedstawiający Anglię major Donellan i sekretarz jego Dean Toodrink. Ci dwaj gentelmeni byli wcieleniem wszystkich apetytów, wszystkich aspiracyj Wielkiej Brytanii, jej instynktów handlowych i przemysłowych, jej skłonności uważania za swą z prawa natury własność wszelkich ziem północnych, południowych i równikowych, nieposiadających legalnego właściciela.

Major Donellan, pyszny typ anglika, wielki, chudy, kościsty, muskularny, śpiczasty, z ptasią szyją, głową a la Palmerston na uciekających ramionach, z nogami długiemi jak u czapli, bardzo jeszcze czerstwy mimo sześćdziesiątki, niestrudzony, jak tego złożył dowody, pracując przy rozgraniczaniu Indyj z Birmanią. Nikt go nie widział śmiejącego się. Kto wie, może nie śmiał się nigdy w swem życiu. Bo i po co?… Czyż widział kto kiedy śmiejącą się lokomotywę, parowiec lub maszynę elewacyjną?

W tym ostatnim względzie major różnił się najzupełniej od swego sekretarza Deana Toodrinka. Dean był mowny, żartobliwy, miał dużą głowę, kręcące się włosy na skroniach, oczki małe, zmrużone. Rodem szkot, był znany w swej ojczyźnie tak ze swych krotochwilnych żarcików, jak z upodobania do wykrętów. Z tem całem wszakże ożywieniem okazywał się równie stronnym, zawziętym i nieubłaganym jak major Donellan, gdy szło o prawa i pretensye słuszne i niesłuszne Wielkiej Brytanii.

Ci dwaj delegaci byli oczywiście najzajadlejszymi przeciwnikami amerykańskiego stowarzyszenia. Podług nich, biegun północny był ich własnością: do nich należał od czasów przedhistorycznych; im, to jest anglikom, powierzył Stwórca nadzór nad obrotem ziemi wkoło osi, – to też potrafią oni wywiązać się z swego posłannictwa i nie dopuszczą, by ono miało przejść w obce, niepowołane ręce.

Wypada nam zawiadomić czytelników, że chociaż Francya nie uznała za właściwe wysłać na ten zjazd swego urzędowego delegata, to jednak pewien inżynier francuz przybył „z miłości dla sztuki”, by się przyjrzeć zblizka tej interesującej sprawie. Ukaże się on we właściwym czasie i miejscu.

Owóż tedy reprezentanci północnych państw europejskich przybyli do Baltimore, każdy innym statkiem, obawiając się wzajemnych wpływów i pamiętając o tem, że są rywalami. Każdy z nich był zaopatrzony w kredyt, niezbędny do prowadzenia walki. Ale musimy wyznać przy tej sposobności, że nie mieli oni walczyć jednakową bronią. Jeden rozporządzał nie całym milionem, drugi sumą znacznie większą. I prawdę powiedziawszy, za nabycie części naszej sferoidy, do której przystęp wydawał się całkiem niemożliwy, każda suma zdawałaby się zawysoką. Najlepiej pod tym względem uposażonym był delegat angielski, któremu królestwo Wielkiej Brytanii otworzyło znaczny kredyt. Dzięki temu kredytowi major Donellan nie obawiał się walki ze swymi współzawodnikami – szwedem, duńczykiem, holendrem i rosyaninem. Co zaś do Ameryki, inaczej się rzeczy miały i niełatwo można było zwalczyć ją, a raczej jej dolary. I w istocie, było bardzo prawdopodobnem, że tajemnicze stowarzyszenie ma znaczne fundusze w zapasie. Więc ostatecznie walka na miliony umiejscowi się, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, pomiędzy Stanami Zjednoczonemi i Wielką Brytanią.

Wraz z wylądowaniem europejskich delegatów opinia publiczna zaczęła się roznamiętniać coraz bardziej. Najosobliwsze wieści obiegały dzienniki. Najdziwaczniejsze przypuszczenia robiono w kwestyi zamierzonego nabycia bieguna północnego. W jaki sposób chciano go zużytkować? W żaden – bo i do czego mogły się przydać nieprzejrzane lodowiska starego i nowego świata? Kto byłby w możności przejść poza ośmdziesiąty czwarty równoleżnik? Najkomiczniejsze domysły o celach tego przedsięwzięcia wygłaszał paryzki dziennik Figaro.

Wszakże delegaci, którzy unikali się wzajemnie w czasie podróży przez ocean, zaczęli zbliżać się do siebie po przybyciu do Baltimore.

Oto dla jakich przyczyn:

W początkach każdy z nich na własną rękę i w tajemnicy przed drugimi starał się zawiązać stosunki z North Polar Practical Association. Każdy pragnął dowiedzieć się – by w danym wypadku skorzystać z tego – jakie są cele tego przedsięwzięcia i jakie korzyści stowarzyszenie spodziewało się z niego osiągnąć. Otóż nie znaleźli oni nawet śladów istnienia jakiegoś miejsca, gdzieby się zgromadzali członkowie tego stowarzyszenia w Baltimore. Ani śladu biur jakichkolwiek, ani śladu pracujących w nich urzędników. Po bliższe informacye odsyłano ich do Williama Forstera, mieszkającego na High-Street, a tymczasem ten wielce szanowny agent składów stokfisza tyleż, zdawało się, wiedział w tej kwestyi, ile pierwszy lepszy posłaniec miejski.

Tak więc delegaci niczego zgoła dowiedzieć się nie mogli. Musieli zadowolić się domysłami, mniej lub więcej niedorzecznemi, które puszczała w kurs publiczność. Tajemnica stowarzyszenia miała więc pozostać nieprzeniknioną dopóty, dopóki jemu samemu nie przyjdzie chętka podnieść kryjącą ją zasłonę. Niejeden łamał sobie nad tem głowę, a każdy przyszedł do wniosku, że stowarzyszenie objawi swoje cele nie prędzej, aż się stanie posiadaczem podbiegunowych przestrzeni.

Z tego wszystkiego wynikło to, że delegaci zbliżyli się do siebie, złożyli sobie wizyty, starali się wybadać wzajemnie i ostatecznie zawiązali stosunki – być może w celu utworzenia związku przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi, noszącemu nazwę amerykańskiego stowarzyszenia.

Pewnego wieczoru, a było to w dniu 22 listopada, zebrali się na naradę do hotelu Wolesley, w apartamencie zajmowanym przez majora Donellan i jego sekretarza Deana Toodrink. Dążność ta do wzajemnego porozumienia się była owocem zręcznych usiłowań jednego z delegatów, nader biegłego dyplomaty.

W początkach rozmowa zawiązała się na temat celów, a raczej korzyści handlowych lub przemysłowych, które stowarzyszenie projektowało wyciągnąć z nabycia ziem północnych. Profesor Jan Harald zagaił posiedzenie zapytaniem, czy który z jego kolegów nie zdołał powziąć jakiej wiadomości w tym względzie. Wszyscy, jeden po drugim, zeznali, że usiłowali wybadać Williama S. Forstera, do którego, podług ogłoszenia, należało zwracać się po wszelkie objaśnienia.

– Nie powiodło mi się – powiedział Eryk Baldenak.

– Mnie również – dodał Jakób Jansen.

dgn09.jpg (178740 bytes)

– Co do mnie – zabrał z kolei głos Dean Toodrink, – gdy się przedstawiłem w imieniu majora Donellan w magazynach na High-Street, znalazłem się oko w oko z grubasem czarno odzianym, w wysokim kapeluszu i udrapowanym w biały fartuch, okrywający go od stóp do głowy. Gdy go poprosiłem o informacye co do interesu, odpowiedział mi, że okręt „South-Star” przybył właśnie z Nowej Ziemi z odpowiednim ładunkiem i że może mi służyć całym transportem świeżych stokfiszów na rachunek domu Ardrinell and Com.

– Eh! eh! – przerwał stary radca Indyj, zawsze cokolwiek sceptyczny – lepiej byłoby zakupić cały ładunek stokfiszów, znajdujący się na okręcie „South-Star”, niż rzucić pieniądze w głębie Oceanu Lodowatego.

– Nie o to rzecz idzie – rzekł na to major Donellan tonem wyniosłym i zwięzłym. – Nie mówimy tu o transporcie stokfisza, ale o krajach podbiegunowych.

– Które Ameryka z chęcią włożyłaby do swojej kieszeni! – dodał Dean Toodrink, śmiejąc się z własnego dowcipu.

– Naraziłoby ją to na zakatarzenie – zawyrokował dowcipnie jeden z delegatów.

– Nie o to rzecz idzie – powtórzył raz jeszcze major Donellan, – i doprawdy nie rozumiem, co przewidywanie kataru lub zaziębienia ma wspólnego z naszą konferencyą. Jest rzeczą pewną i niezaprzeczoną, że dla tej lub innej przyczyny Ameryka, reprezentowana przez North Polar Practical Association… zauważcie to słowo „practical”, panowie… otóż Ameryka chce nabyć przestrzeń czterechkroć siedmiu tysięcy mil kwadratowych, leżącą wokoło północnego bieguna, przestrzeń, określoną istotnie… zauważcie to słowo „istotnie”, panowie… przez ośmdziesiąty czwarty stopień szerokości północnej…

– Wiemy to, majorze Donellan – odpowiedział Jan Harald, – wiemy to dobrze; ale natomiast nie wiemy, w jaki sposób rzeczone stowarzyszenie zamierza wyzyskiwać te ziemie (jeżeli są to ziemie) lub te morza (jeżeli są to morza) dla celów przemysłowych…

– Nie w tem leży pytanie – wygłosił po raz trzeci major Donellan. – Pewne państwo życzy przywłaszczyć sobie za stosowną pienieżną opłatą część kuli ziemskiej, która to część przez swe geograficzne położenie, zdaje się, należy wyłącznie do Anglii…

– Do Rosyi – rzekł pułkownik Karkow.

– Do Holandyi – rzekł Jakób Jansen.

– Do Szwecyi i Norwegii – rzekł Jan Harald.

– Do Danii – rzekł Eryk Baldenak.

Wszyscy delegaci przybrali postawę kogutów, gotujących się do walki, i przez chwilę należało się obawiać, że rozmowa przybierze obrót groźny dla zgodnego porozumienia się, gdy Dean Toodrink począł dyplomatycznie łagodzić:

– Moi panowie – rzekł tonem pojednawczym, – nie o to rzecz idzie, jak mówi mój szanowny zwierzchnik, major Donellan. Ponieważ w zasadzie zostało postanowione, że strefy podbiegunowe będą wystawione na sprzedaż przez licytacyę, otóż mają się one dostać temu z państw, przez was reprezentowanych, które zaofiaruje na ten cel najwyższą sumę. Ponieważ tedy Szwecya z Norwegią, Rosya, Dania, Holandya i Anglia otwarły kredyt swym delegatom, czyż nie lepiejby było, gdyby ci delegaci utworzyli rodzaj syndykatu, coby ich postawiło w możności rozrządzania sumą takiej wysokości, aby stowarzyszenie amerykańskie nie poważyło się z nimi stanąć do walki?

Delegaci spojrzeli po sobie. Ten Dean Toodrink wpadł, zdaje się, na dobry pomysł. Syndykat… W naszych czasach wyraz ten jest bardzo na dobie. Ludzie tak są przyzwyczajeni zawiązywać stowarzyszenia tego rodzaju, jak oddychać, jeść, pić, spać. Nic nad to więcej modnego, tak w polityce, jak i w interesach zwyczajnych.

Wszakże, ponieważ na propozycyę wypadało zrobić jakikolwiek zarzut, a raczej żądać wyjaśnienia, Jakób Jansen stał się tłumaczem uczuć swych kolegów, wypowiadając następne zapytanie:

– A potem?

– Tak!… Co ma się stać po uskutecznieniu kupna przez syndykat?

– Ależ, zdaje mi się, że Anglia!… – rzekł major ostro.

– I Rosya!… – rzekł pułkownik, którego brwi groźnie się nastroszyły.

– I Holandya!… – wygłosił radca.

– Skoro Bóg dał Danię duńczykom… – zauważył Eryk Baldenak.

– Bardzo przepraszam – zawołał Dean Toodrink, – jeden tylko kraj był dany przez samego Boga! To była Szkocya, szkotom.

– A to co znowu?… – spytał delegat szwedzki.

– Czyż poeta nie powiedział: „Deus nobis Scotiam fecit?” – odparł żartowniś, tłumacząc dowolnie haec otia z szóstego wiersza pierwszej sielanki Wirgiliusza.

Wszyscy parsknęli śmiechem, z wyjątkiem majora Donellan – i spór, przybierający niepokojący obrót, po raz drugi został zażegnany.

Dean Toodrink powiedział:

– Nie sprzeczajmy się, panowie… Bo i po co?… Utwórzmy lepiej nasz syndykat.

– A następnie?… – spytał Jan Harald.

– Następnie? – odpowiedział Dean Toodrink, – Nic nad to prościejszego, panowie, Skoro się staniecie posiadaczami własności podbiegunowej, pozostanie ona albo waszym wspólnym, niepodzielnym majątkiem, albo też za pewną umówioną sumę odstąpicie ją jednemu z państw interesowanych. Tym sposobem, co najważniejsze, cel główny zostanie osiągnięty, a tym jest właśnie wyrugowanie stanowcze przedstawicieli Ameryki!

Propozycya ta miała swoję dobrą stronę – przynajmniej w obecnej chwili, – gdyż w przyszłości, i to bardzo niedalekiej, można było przypuścić, że się delegaci chwycą wzajemnie za czuby (czy tylko natura uposażyła ich odpowiednio pod tym względem?), gdy przyjdzie wybierać ostatecznego nabywcę tej nieruchomości, o którą tak się dobijano, pomimo że zupełnie nieużyteczną była. Przyprowadzeniem do skutku tej propozycyi wyłączano – jak to sprytnie zaznaczył Dean Toodrink – Stany Zjednoczone najzupełniej z konkursu.

– To mi dopiero rozumna myśl! – rzekł Eryk Baldenak.

– I dyplomatyczna – rzekł pułkownik Karkow.

– Dowcipna – zawyrokował Jan Harald.

– Przebiegła – rzekł Jakób Jansen.

– To pomysł prawdziwie angielski – wygłosił major Donellan.

Każdy z nich rzucił słówko, ciesząc się nadzieją, że w przyszłości wyprowadzi w pole szanownych kolegów.

– Tak więc, moi panowie – przemówił Borys Karkow, – porozumieliśmy się; i jeżeli utworzymy syndykat, prawa każdego państwa będą zastrzeżone na przyszłość?…

Wszyscy skinęli potakująco.

Pozostało teraz dowiedzieć się, jakiej doniosłości kredyt państwa otwarły swym delegatom. Prawdopodobnie kredyt wszystkich państw razem przewyższy fundusze, będące w posiadaniu North Polar Practical Association?

Pytanie to zadał Dean Toodrink.

Wbrew oczekiwaniu głuche milczenie zaległo salę posiedzenia. Nikt nie chciał odpowiadać. Ukazać ciekawym zawartość portmonetki, wypróżnić kieszenie na korzyść kasy syndykatu, objawić naprzód wszystkim, do wysokości jakiej sumy jest się w możności prowadzić licytacyę – nikomu nie było pilno. A jeśliby jakieś nieporozumienie zaszło pomiędzy stowarzyszonymi, tworzącymi syndykat?… A jeżeli okoliczności zmuszą ich wziąć udział w walce każdemu za własną sprawę i na własną rękę?… A jeśli przypadkiem dyplomata Karkow niezadowolony będzie z wybiegów Jakóba Jansena, a ten ostatni oburzy się na podstępne knowania Eryka Baldenak, ten znów będzie podrażniony sarkazmami Jana Haralda, zaś Harald ze swej strony nie zechce tolerować pretensyonalnej wyniosłości majora Donellan, który znowu nie zaniedba knować intryg przeciw wszystkim swym kolegom? Jednem słowem – objawić swój kredyt jest to pokazać karty wtedy, kiedy polityka nakazywała im zachowywać się jak chorym w ostatnim stopniu suchot.

Prawdę powiedziawszy, były tylko dwa sposoby odpowiedzenia na słuszne ale niedyskretne pytanie Deana Toodrinka: Albo blagować i przesadzić ilość kredytu posiadanego, coby mogło się stać kłopotliwem, gdyby przyszło do wypłaty, – albo zmniejszyć ją do możliwego minimum, tak, żeby odpowiedź obrócić w żart, a całą propozycyę w niwecz.

Myśl tę powziął najprzód ex-radca Indyj, który, jak wiemy, był dość krotochwilnego usposobienia, a koledzy poszli w jego ślady.

– Panowie – przemówiła Holandya głosem swego przedstawiciela, – żałuję mocno, ale na cel nabycia krajów północnych mam do rozporządzenia tylko pięćdziesiąt rixdalerów.

– Ja rozporządzam tylko trzydziestu pięciu rublami – wyrzekła Rosya.

– Ja dwudziestu kronorami – przemówiła Szwecya z Norwegią.

– Ja zaś nie posiadam więcej nad piętnaście koron – rzekła Dania.

– A więc – rzekł major Donellan tonem, w którym uwydatniała się cała pogardliwa wyniosłość, cechująca Wielką Brytanię, – a więc strefy północne staną się waszą własnością, panowie, gdyż Anglia nie może za nie ofiarować więcej nad jednego szylinga i sześć pensów.

Na tem ironicznem oświadczeniu zakończyła się konferencya delegatów starego lądu.

 

Rozdział III

W którym odbywa się licytacya krajów podbiegunowych.

 

laczego sprzedaż ta, wyznaczona na dzień 3 grudnia, miała się odbyć w sali „Auctions”, gdzie zazwyczaj sprzedawano ruchomości takie, jak meble, sprzęty, narzędzia, naczynia i t.p. , lub przedmioty sztuki, jak obrazy, posągi, medale, starożytności? Dlaczego, ponieważ szło tu o licytacyę nieruchomości, nie miała ona odbywać się w obecności notaryusza, lub u kratek trybunału, ustanowionego na ten cel? Nakoniec, po co tu był wmieszany komornik, skoro sprzedać miano część kuli ziemskiej? Czyż możliwem było wziąć ten kawał sferoidy za sprzęt jakiś, i czyż nie był on najbardziej nieruchomą nieruchomością ze wszystkich nieruchomości na świecie?

To wszystko razem wydawało się nielogicznem, a jednak tak było w istocie. Całość stref północnych miała być sprzedana w tych warunkach, a kontrakt miał mieć ważność prawną. Nie byłoż to wskazówką, że w opinii North Polar Practical Association wymieniona nieruchomość uważaną była niejako za ruchomą i jakby możliwą do przeniesienia z miejsca na miejsce? Ta zagadkowość zaciekawiała wielce niektóre odznaczające się przenikliwością umysły, a takie nawet w Stanach Zjednoczonych nieczęsto spotkać można.

Zresztą podobne obecnemu wydarzeniu było już raz w przeszłości. Część naszej planety została sprzedaną za pośrednictwem komornika na publicznej licytacyi w sali „Auctions” i odbywało się to również w Ameryce.

W istocie, na kilka lat przed tem, w San-Francisco w Kalifornii jedna z wysp Oceanu Spokojnego, wyspa Spencer, została sprzedaną bogatemu Williamowi W. Kolderup, który za nią ofiarował pięćkroć sto tysięcy dolarów więcej od swego współzawodnika J. R. Taskinar ze Stockton. Za tę wyspę Spencer zapłacił Imć. Pan W. Kolderup cztery miliony dolarów. Wprawdzie wyspa ta była mieszkalną, leżała o kilka zaledwie stopni od wybrzeży kalifornijskich, posiadała lasy, rzeki, grunt stały i urodzajny, pola i łąki, nadające się do uprawy, a nie była jakąś krainą nieokreśloną, przypuszczalnem morzem, pokrytem wiekuistemi lodami, strzeżoną przez nieprzebyte lawiny i prawdopodobnie nigdy niemogącą być zamieszkaną. Z tych wszystkich danych można było wnioskować, że cena ziem podbiegunowych nawet na licytacyi nie dosięgnie zbyt wysokiej sumy.

Jednakże w dniu oznaczonym na licytacyę sama nadzwyczajność sprawy zwabiła sporą liczbę ciekawych. Walka zapowiadała się bardzo zajmująco.

Trzeba wiedzieć, że delegaci europejscy od chwili ukazania się w Baltimore byli nadzwyczajnie przez publiczność całą otaczani i poszukiwani. Ponieważ rzecz cała działa się w Ameryce, nie możemy się dziwić, że opinia publiczna była do najwyższego stopnia podnieconą. Powstawały najszaleńsze zakłady – w tej bowiem formie objawia się to podniecenie w Stanach Zjednoczonych, których przykład Europa zaczyna, niestety, naśladować. Wszakże, chociaż obywatele amerykańskiej konfederacyi, Nowej Anglii, Stanów środkowych, zachodnich i południowych, dzielili się różnorodnością zdań na grupy, to wszyscy jednak mimo to jednozgodnie dla swej ojczyzny pragnęli zwycięztwa. Wszyscy cieszyli się nadzieją, że północny biegun wywiesi flagę, zdobną trzydziestu ośmiu gwiazdami. A jednak nie czuli się oni zupełnie spokojnymi. Nie Rosya, nie Szwecya z Norwegią, nie Dania i nie Holandya nabawiały ich niepokojem, ale królestwo Wielkiej Brytanii, znane z nienasyconej żądzy zaboru, ze swej dążności do pochłaniania wszystkiego, z zaciętego obstawania za chociażby urojonemi prawami, ze swych banknotów wszechpotężnych. Robiono zakłady za Ameryką i w równej ilości za Wielką Brytanią, tak jak to bywa na wyścigach konnych. Co zaś do Danii, Szwecyi, Holandyi i Rosyi, nikomu się i nie śniło, by mogły mieć jakiekolwiek powodzenie.

Licytacya była oznaczoną na południową godzinę. Od samego rana natłok ciekawych uniemożliwiał ruch na Bolton-Street. Opinia od dnia poprzedniego była niesłychanie wzburzoną. Dzienniki zostały zawiadomione telegraficzną nicią, że większa ilość zakładów, proponowanych przez amerykanów, była robioną przez anglików, a Dean Toodrink natychmiast tę wiadomość polecił rozgłosić w sali licytacyjnej. Powiadano, że rząd angielski oddał jakoby ogromne sumy do rozporządzenia majorowi Donellan… „New-York Herald” podawał do wiadomości, że w biurze admiralicyi lordowie agitowali na rzecz nabycia stref północnych, które jakoby już zawczasu figurowały w nomenklaturze kolonij angielskich i t.d. i t.d.

Co było prawdziwego w tych wiadomościach, co prawdopodobnego w domysłach, trudno było sprawdzić. Ale w dniu tym ludzie rozważni, zamieszkujący Baltimore, sądzili, że jeżeli North Polar Practical Association będzie zmuszoną na własnych poprzestać funduszach, walka skończy się niechybnie zwycięztwem Anglii. Ztąd powstał nacisk, wywierany przez zagorzałych yankesów na rząd Waszyngtona. Wśród całego tego rozgorączkowania Stowarzyszenie, uosobione w niepozornej osobistości swego agenta, Williama S. Forstera, zdawało się nie podzielać wcale tego ogólnego przejęcia, jak gdyby było z góry pewne powodzenia.

W miarę zbliżania się godziny oznaczonej tłum gromadził się coraz gęściej przez całą długość Bolton-Street. Na trzy godziny przed otwarciem podwoi nie można się było docisnąć do sali licytacyjnej. Cała przestrzeń, przeznaczona na pomieszczenie publiczności, była wypełniona tak, że ściany groziły pęknięciem. Kilka zaledwie otoczonych baryerą miejsc zostało zachowanych dla europejskich delegatów. Należało im się to wyróżnienie, gdyż w razie przeciwnym niepodobnaby im było śledzić przebiegu całej, tak żywo ich obchodzącej sprawy.

Jak tego możemy się domyśleć, w przestrzeni otoczonej baryerą siedzieli: Eryk Baldenak, Borys Karkow, Jakób Jansen, Jan Harald, major Donellan i jego sekretarz Dean Toodrink. Tworzyli oni grupę szczelnie zbitą, która się trącała łokciami, jak oddział żołnierzy, formujący się w kolumnę do ataku. I doprawdy, patrząc na nich, można było sądzić, że idą brać szturmem biegun północny.

Ze strony Ameryki nie ukazał się nikt, prócz znanego nam już cokolwiek agenta składów stokfisza, którego twarz pospolita wyrażała najgłębszą obojętność. Rzecz dziwna, zdawał się on mniej wzruszonym od całego zgromadzenia i myślał prawdopodobnie tylko o umieszczaniu ładunków, które lada chwila miały przybyć z Nowej Ziemi. Gdzież więc kryli się ci kapitaliści, których reprezentował ten niepozorny człowieczyna, obracający w ich imieniu może milionami dolarów.? Jak widzimy, nie brakło materyału do zaciekawienia publiczności.

Nikt a nikt nie domyślał się, że J. T. Maston i pani Evangelina Scorbitt byli tak mocno zainteresowani w tej sprawie. Bo i jakim sposobem mógł się ktokolwiek tego domyśleć? Oboje znajdowali się tam jednak, ale zamieszani w tłumie, nie zajmując osobnego miejsca, otoczeni głównymi członkami klubu strzeleckiego, to jest kolegami J. T. Mastona. Zdawali się oni być prostymi widzami, pozornie zupełnie nieinteresowanymi. Sam William Forster zachowywał się tak, jakby nie znał ich wcale.

Nie potrzebujemy powiadamiać czytelników, że wbrew zwyczajowi, panującemu w salach licytacyjnych, przedmiot wystawiony na sprzedaż nie znajdował się tamże pod ręką kupujących. Przecież nie można było brać do rąk bieguna północnego, oglądać go na wszystkie strony, przypatrywać mu się przez szkło powiększające, ani trzeć palcami w celu przekonania się, czy bronzowanie jest prawdziwe czy sztuczne, jak się to robi ze starożytnemi drobiazgami. Starożytnym co prawda był ten sprzęt, obecnie sprzedawany, – starożytniejszym od żelaznego okresu, od okresu bronzowego, od okresu kamiennego, to jest od wszystkich epok przedhistorycznych, gdyż sięgał początków istnienia świata.

Jednakże, jeśli biegun nie figurował na biurku taksującego komornika, to wielka karta geograficzna, zawieszona wprost widzów, wyobrażała odmalowane jaskrawemi kolorami zarysy krain północnych. O siedmnaście stopni powyżej koła biegunowego linia czerwona, wyraźnie zakreślona na ośmdziesiątym czwartym równoleżniku, opasywała wkoło część kuli ziemskiej, wystawionej na sprzedaż z łaski skrytych zamiarów North Polar Practical Association. Zdawało się, że kraina ta jest zalaną morzem, pokrytem lodową skorupą znacznej grubości. Ale co to mogło kogo obchodzić? Mogło to interesować tylko nabywców, którzy wiedzieli z góry, czego się trzymać, i nie będą mogli się skarżyć, że ich oszukano na towarze.

Równo o samej dwunastej w południe komornik taksujący, Andrew R. Gilmour, wszedł małemi drzwiczkami, ukrytemi w ścianie, podszedł do swego biurka i zajął przy niem miejsce. Woźny Flint, obdarzony grzmiącym głosem, przechadzał się zwolna wzdłuż baryery, utrzymującej w karbach publiczność, krokiem ciężkim niedźwiedzia, spacerującego po klatce. Obaj ci zacni ludzie cieszyli się wielce procentem, który im miała przynieść sprzedaż, a który z przyjemnością włożą do kieszeni. Niema co i mówić, że kupno miało być robione za gotówkę, bo inaczej w Ameryce nie bywa. Co zaś do sumy samej, to jakabądź byłaby jej wysokość, miała być wypłaconą w całości delegatom, na korzyść państw, którymby biegun nie został przysądzony.

W tejże chwili dzwoniący jak na gwałt dzwon sali oznajmił na zewnątrz – to jest (pozwolimy sobie użyć tego wyrażenia) urbi et orbi, że licytacya miała się zacząć.

Co za uroczysta chwila! Wszystkie serca, tak w sali, jak w mieście całem, uderzyły przyśpieszonym tętnem. Z Bolton-street i przyległych ulic szmer rozgłośny przedarł się przez ściany gmachu i rozszedł się po sali.

Andrew R. Gilmour chciał zacząć swoję czynność, ale musiał czekać, aż ten szmer tłumu, podobny do odgłosu, jaki wydaje morze, pokryte spienionemi falami, ucichnie cokolwiek.

Wtedy powstał i obrzucił spojrzeniem całe zgromadzenie. Zdjął z nosa binokle, które mu opadły na piersi, i głosem lekko wzruszonym przemówił:

– Panowie, wskutek propozycyi, zrobionej przez rząd federacyjny, i dzięki zezwoleniu, danemu na tę propozycyę, przez różne stany Nowego Świata i Starego Lądu, wystawiamy na sprzedaż nieruchomości, leżące w okolicach bieguna północnego, a opasane ośmdziesiątym czwartym równoleżnikiem, nieruchomości w postaci mórz, lądów, cieśnin, wysp, wysepek, ław lodowych, części stałych i płynnych, jakie tylko w zakreślonej powyżej przestrzeni mogą się znajdować.

A kierując palec w stronę ściany, mówił dalej:

dgn10.jpg (165912 bytes)

– Chciejcie rzucić okiem na kartę, skreśloną podług najnowszych odkryć. Przekonacie się, że powierzchnia tej nieruchomości zajmuje blizko czterysta siedm tysięcy mil kwadratowych w jednym ciągu. Otóż, dla ułatwienia sprzedaży, zdecydowano, że ziemie te będą się sprzedawać podzielone na części, zawierające w sobie po tysiąc mil kwadratowych. Trochę ciszej, panowie!

Zalecenie nie było zbytecznem, gdyż niecierpliwość publiczności objawiała się taką wrzawą, że poza nią głosu spełniającego swą czynność komornika słychać prawie nie było.

Skoro zapanowała względna cisza, dzięki głównie wdaniu się woźnego Flinta, który ryczał jak niedźwiedź zraniony, Andrew R. Gilmour zabrał znowu głos w tych słowach:

– Nim zacznę moją czynność, powinienem przypomnieć jeden paragraf, dotyczący aktu sprzedaży, a tym jest, że nieruchomość podbiegunowa będzie uważana za kupioną bez żadnych zastrzeżeń, a jej posiadanie nie może być kwestyonowane przez sprzedających ją w przestrzeni, opasanej ośmdziesiątym czwartym stopniem szerokości północnej, chociażby w przyszłości zaszły jakiekolwiek zmiany geograficzne lub meteorologiczne.

Zawsze występowało to szczególne zastrzeżenie, figurujące w dokumencie, które jeśli pobudzało jednych do żarcików, drugich poważnie zastanawiało.

– Przystępujemy do licytacyi – rzekł komornik taksujący głosem donośnym.

Ręka, trzymająca młotek z kości słoniowej, drgała bezwiednym ruchem, a on tymczasem mówił dalej tonem nosowym:

– Sprzedajemy po dziesięć setnych milę kwadratową.

Dziesięć setnych, czyli jedna dziesiąta dolara, stanowiły sumę czterdziestu tysięcy siedmiuset dolarów za całość nieruchomości północnej.

Zaledwie komornik Andrew R. Gilmour wygłosił te słowa, zabrzmiał głos reprezentanta rządu duńskiego, Eryka Baldenak:

– Daję dwadzieścia setnych.

– Trzydzieści! – zawołał Jakób Jansen w imieniu Holandyi.

– Trzydzieści pięć! – powiedział Jan Harald w imieniu Szwecyi i Norwegii.

– Czterdzieści! – zawołał pułkownik Borys Karkow w imieniu Wszech Rosyi.

Ta ostatnia cyfra przedstawiała poważną sumę stu sześćdziesięciu dwóch tysięcy ośmiuset dolarów, a jednak był to dopiero początek licytacyi.

Należy tu jednak zwrócić uwagę, że przedstawiciel Wielkiej Brytanii nie otworzył jeszcze ani razu ust, które najszczelniej zaciskał.

Co zaś do Williama S. Forstera, wielce szanownego właściciela składów stokfisza, zachowywał on zupełne milczenie. A nawet w chwili obecnej zdawało się, że był zupełnie pogrążony w czytaniu „Mercurial of New-Found-Land”, który to dziennik zajmował się dawaniem sprawozdań o dowozie statków i odbycie towarów na targach amerykańskich.

– Po czterdzieści setnych mila kwadratowa – powtórzył Flint głosem, którego ostatnie dźwięki przechodziły w śpiew. – Po czterdzieści setnych. Kto da więcej?

Czterej koledzy majora Donellan spojrzeli po sobie. Czyżby ich kredyt był już tak prędko, bo w samym początku walki, wyczerpany? Czyżby milczenie ich było wypływem smutnej konieczności?

– I cóż dalej, moi panowie? – ciągnął Andrew R. Gilmour. – Czterdzieści setnych! Kto da więcej?… Czterdzieści setnych… Przecież ona więcej warta ta skorupa lodowa…

Zdawało się, że doda jeszcze:

– …Zabezpieczenie na czystym lodzie.

Delegat duński przemówił:

– Pięćdziesiąt setnych.

Delegat Holandyi postąpił na sześćdziesiąt setnych.

– Sześćdziesiąt setnych mila kwadratowa! – krzyknął Flint. – Sześćdziesiąt setnych!… Czy nikt nie da więcej?

Te sześćdziesiąt setnych stanowiły poważną sumę dwustu czterdziestu czterech tysięcy dwustu dolarów.

Publiczność przyjęła podwyżkę, zrobioną przez przedstawiciela Holandyi, szmerem zadowolenia.

Rzecz dziwna, a wszakże nawskróś ludzka, że gapie tam przytomni, biedacy bez grosza w kieszeni, zdawali się najwięcej interesować tą walką, w której pociskami były dolary.

Po owem wystąpieniu Jakóba Jansena major Donellan podniósł głowę i rzucił przelotne spojrzenie w kierunku swego sekretarza, Deana Toodrink. Ale na przeczące, zaledwie dostrzegalne skinienie tego ostatniego, nie przerwał milczenia.

Gdy się to działo, William S. Forster, nieustannie zatopiony w swym dzienniku, robił ołówkiem jakieś notatki na marginesie, zaś pan J. T. Maston odpowiadał kiwnięciem głowy na zalotne uśmiechy mistress Evangeliny Scorbitt.

– I cóż, moi panowie? trochę więcej werwy!… Brak nam energii, odwagi… – ciągnął dalej Andrew R. Gilmour. – I cóż, nikt się nie odzywa?… Więc będziemy zmuszeni zakończyć, przysądzając…

Podczas gdy to mówił, młotek, który trzymał w ręce, podnosił się i opadał, jak kropidło w palcach bedela parafialnego.

– Siedmdziesiąt setnych – wymówił profeser Jan Harald głosem, który drżał lekko.

– Ośmdziesiąt – tuż za nim odezwał się Borys Karkow.

– Ośmdziesiąt setnych… kto da więcej? – krzyknął Flint, którego okrągłe, wyłupiaste oczy błysnęły ogniem zapału.

Gest Deana Toodrink jak sprężyna wysadził z miejsca majora Donellan.

– Sto setnych – powiedział tonem węzłowatym reprezentant Wielkiej Brytanii.

Tem jednem słowem zobowiązywał się w imieniu Anglii na sumę czterykroć siedmiu tysięcy dolarów.

Robiący zakłady za Wielką Brytanią krzyknęli; „hurra” – które część publiczności jak echo powtórzyła.

Zakładający się za Ameryką spojrzeli po sobie z miną niezadowolenia. Czterykroć siedm tysięcy dolarów! Była to suma wielce poważna w stosunku do wątpliwej wartości tej fantazyjnej strefy podbiegunowej. Czterykroć siedm tysięcy dolarów, ulokowanych na lodowych górach, lodowych płaszczyznach, na krach lodowych!

A ów-że agent North Polar Practical Association, który, jak to mówią, pary nie puścił z ust, głowy nie podniósł nawet? Czy on się nie odważy wmieszać do licytacyi? Jeżeli zamiarem jego było wyczekiwać, aż póki delegaci: duński, szwedzki, holenderski i ruski – nie wyczerpią posiadanego kredytu, – to chyba już ta chwila nadeszła. I w istocie, postawa, jaką przybrali, wskazywała, że „sto setnych” majora Donellan skłonią ich do opuszczenia pola walki.

– Sto setnych za milę kwadratową – powtórzył dwukrotnie komornik taksujący.

– Sto setnych! sto setnych! sto setnych! – wygłosił raz po raz woźny Flint, robiąc sobie tubę z dłoni wpół zamkniętej.

– Czy nikt nie da więcej? – pytał dalej Andrew R. Gilmour – czy to ma już być koniec?… Czy stanowczo koniec?… Czy nikt się nie namyśli?… A więc będziemy przysądzać…

Mówiąc to, zaokrąglał ramię, które wstrząsało młotkiem, i wodził wyzywającem spojrzeniem po zgromadzeniu, którego gwar ucichł we wzruszającem milczeniu.

– Raz!… Dwa!… – wymówił.

– Sto dwadzieścia setnych – powiedział spokojnie William S. Forster, nie podnosząc oczu od dziennika, którego kartę właśnie odwracał.

– Hip!… hip!… hip!… – krzyknęli jednym głosem wszyscy ci, co szalone zakłady porobili na rzecz Stanów Zjednoczonych.

Teraz major Donellan powstał z kolei. Jego długa szyja poruszyła się mechanicznie powyżej kąta, utworzonego przez dwoje ramion, wargi wydłużały się w kształt dzioba. Wzrokiem rzucał pioruny na niewzruszonego przedstawiciela Stowarzyszenia amerykańskiego, który nie odwdzięczył mu się nawet spojrzeniem. Ten szatan, wcielony w Williama S. Forstera, nie drgnął nawet.

– Sto czterdzieści – przemówił nakoniec major Donellan.

– Sto sześćdziesiąt – odpowiedział Forster.

– Sto ośmdziesiąt – ryknął major.

– Sto dziewięćdziesiąt – wymówił przyciszonym głosem Forster.

– Sto dziewięćdziesiąt pięć setnych! – zawył delegat Wielkiej Brytanii.

Skrzyżował ręce na piersiach, jak gdyby rzucając wyzwanie trzydziestu ośmiu Stanom zjednoczonej Ameryki.

Można było usłyszeć chód mrówki, płynienie ryby, lot motylka, pełzanie robaczka, ruch mikroba. Wszystkie serca biły przyspieszonem tętnem. Zdawało się, że życie tych wszystkich ludzi zawisło na ustach majora Donellan. Głowa jego, tak zazwyczaj ruchliwa, zdawało się, skamieniała odrazu, zaś Dean Toodrink z wielkiego wzruszenia tarł sobie tył głowy tak, że zdawało się, iż zedrze skórę wraz z włosami.

Andrew R. Gilmour przeczekał jeszcze chwil kilka, które wydawały się „jak wieki długiemi”. Depozytaryusz stokfiszów nie przestawał czytać swego dziennika, kreśląc ołówkiem cyfry, widocznie niemające żadnego związku z bieżącą sprawą. Czy i jego kredyt był już wyczerpany? Czy nie chciał do sumy wyżej ofiarowanej dorzucić ani jednego dolara? Czy też może owa suma stu dziewięćdziesięciu pięciu setnych za milę kwadratową, czyli przeszło siedmset dziewięćdziesiąt trzy tysiące dolarów za całą nieruchomość, przekraczała, jak sądził, granice niedorzeczności?

– Sto dziewięćdziesiąt pięć setnych! – zabrzmiał znowu głos komornika taksującego. – Czy nikt nie da więcej?

I młotek jego zawisł znowu w powietrzu, gotów opaść na stół.

– Sto dziewięćdziesiąt pięć setnych – powtórzył, jak echo, woźny.

– Przysądzać!… Przysądzać!

Te słowa, rzucone w formie nakazu przez kilku niecierpliwych widzów, były jakby naganą wahania Andrew R. Gilmour’a.

– Raz… dwa!… – krzyknął.

Wszystkie spojrzenia skierowały się na przedstawiciela North Polar Practical Association.

I cóż! ten niepojęty człowiek, zamiast okazać jakiekolwiek zainteresowanie, wyciera z największą starannością swój nos w wielką fularową chustkę w kraty.

Jednakże spojrzenia pana J. T. Maston wbijały się w niego uporczywie, podczas gdy oczy mistress Evangeliny Scorbitt szły w tymże samym kierunku. Poznać można było po bladości ich twarzy, jak gwałtowne było wzruszenie, nad którem zapanować usiłowali. Bo i dlaczegóż William S. Forster wahał się podkupić majora Donellan?

William S. Forster utarł nos po raz drugi, trzeci, z odgłosem petardy fajerwerkowej. Ale w przerwie pomiędzy dwiema ostatniemi petardami wyszeptał zcicha i skromnie:

– Dwieście setnych!

Przeciągłe drżenie przebiegło salę. Rozległy się hip, hip! amerykanów, od których aż szyby zadzwoniły.

Major Donellan, zmiażdżony, zdruzgotany, zniweczony, opadł na ławę obok Dean’a Toodrink, niemniej zbolałego, jak on sam. Kupując za wymienioną cenę milę kwadratową, całość wyniosłaby ogromną sumę ośmiuset czternastu tysięcy dolarów, – było więc widocznem, że kredyt Wielkiej Brytanii nie pozwalał jej przekroczyć.

– Dwieście setnych! – powtórzył raz jeszcze Andrew R. Gilmour.

– Dwieście setnych! – wrzasnął Flint.

– Raz… dwa!… – ciągnął dalej komornik. – Czy nikt nie da więcej?…

Major Donellan, poruszony jakby stosem elektrycznym, powstał znowu, spojrzał na innych delegatów. Oni uważali go za ostatnią deskę ocalenia, ufali, że przeszkodzi zagarnięciu bieguna północnego z krzywdą mocarstw europejskich. Ale wysiłek ten był już ostatnim. Major otworzył usta, potem zamknął je, w końcu osunął się zgnębiony na ławę, uosabiając zgnębienie i upadek Anglii.

– Przysądzono! – zawołał Andrew R. Gilmour, uderzając w stół końcem młotka z kości słoniowej.

– Hip! hip! hip! Stany Zjednoczone! – zawyli wygrywający stronnicy zwycięzkiej Ameryki.

W mgnieniu oka wieść o dokonanem kupnie rozeszła się po wszystkich cyrkułach Baltimore, potem zapomocą nici telegraficznych po powierzchni całego Związkowego Państwa, potem nicią podwodną wtargnęła na Stary Ląd.

Tak tedy North Polar Practical Association stawała się właścicielką, zapomocą podstawionego w tym celu Williama S. Forstera, krajów północnych, zawartych we wnętrzu ośmdziesiątego czwartego równoleżnika.

Nazajutrz William S. Forster złożył urzędową deklaracyę, że nabył rzeczone kraje z polecenia i na rzecz Impey’a Barbicane, w którego osobie wcielone było amerykańskie Stowarzyszenie pod nazwą: Barbicane and Co.

 

Rozdział IV

W którym występują na scenę starzy znajomi naszych czytelników

 

arbicane and Co!… Prezes klubu artylerzystów! Co mogli mieć do czynienia artylerzyści z operacyą tego rodzaju?… Zaraz to zobaczymy.

Czy jest to potrzebnem, byśmy oficyalnie prezentowali czytelnikom Imć pana Impey’a Barbicane, prezesa Klubu Strzeleckiego w Baltimore, jak również kapitana Nicholl, pana J. T. Maston i Toma Hunter z drewnianemi nogami, fertycznego Bilsby, pułkownika Bloomsberry i resztę ich kolegów? Nie! Jeżeli tym dziwacznym osobistościom przybyło parę dziesiątków lat od chwili, w której uwaga świata całego była na nie zwróconą, niemniej jednak pozostali oni zawsze tymi samymi, zawsze ułomni pod względem fizycznym, zawsze równie hałaśliwi, śmieli, ochoczy do rzucenia się naoślep w jakąś nadzwyczajną przygodę. Czas nie zostawił śladów na tym legionie dymisyonowanych artylerzystów. Uszanował ich tak, jak się szanuje armaty, które już wyszły z użytku, a które przystrajają muzea dawnych arsenałów.

Klub Strzelecki liczył aż tysiąc ośmset trzydziestu trzech członków w chwili swego założenia – mówimy tu o osobach, a nie o członkach takich naprzykład jak nogi i ręce, których większa ich część była pozbawiona; – trzydzieści tysięcy pięćset siedmdziesiąt pięć osobistości, utrzymujących stosunki z rzeczonym klubem, pyszniło się zaszczytem, który na nie tym sposobem spadał, a cyfry te – możemy upewnić szanownych czytelników – nie zmniejszyły się wcale od owego czasu. O, nie! A nawet dzięki niesłychanym wysiłkom, które członkowie znakomitego klubu robili celem zaprowadzenia bezpośredniej komunikacyi pomiędzy ziemią i księżycem, sława jego wzrosła do szalonych rozmiarów.

Ufam, że niezapomnianym został rozgłos, jaki miało ongi to pamiętne doświadczenie, które tu w kilku wierszach streścimy.

W kilka lat po wojnie o niepodległość kilku członków Klubu Strzeleckiego, znudzonych bezczynnością, umyśliło wysłać pocisk do księżyca zapomocą działa potwornych rozmiarów. Armata, długości dziewięciuset stóp, mająca dziewięć stóp w obwodzie kanału, została uroczyście odlaną w City-Moon, na gruncie półwyspu Florydy, potem nabitą czterystu tysiącami funtów bawełny strzelniczej; ciśnięty przez to działo granat z aluminium, walcowato-stożkowy, pomknął ku gwiaździe nocnej, pchnięty siłą sześciu miliardów litrów gazu. Okrążywszy ją wokoło skutkiem zboczenia z linii, po której miał biedz, opadł w kierunku ziemi i zanurzył się w Oceanie Spokojnym niedaleko 27°7’ szerokości północnej i 41° 37’ długości zachodniej. W tych to okolicach fregata Susquehanna, należąca do marynarki związkowej, złowiła go na powierzchni oceanu, z wielkiem zadowoleniem znajdujących się w nim pasażerów.

Tak jest, pasażerów! Dwóch członków Klubu Strzeleckiego, prezes klubu Impey Barbicane i kapitan Nicholl, w towarzystwie pewnego francuza, znanego dobrze z zamiłowania do wycieczek, grożących złamaniem karku, zajęli miejsce w tym pocisku, pełniącym funkcyę wagonu. Wszyscy trzej wrócili z tej podróży w dobrem zdrowiu. Ale podczas gdy dwaj amerykanie znajdowali się zawsze w Baltimore, gotowi ryzykować życie dla jakiejś nowej przygody, francuz Michał Ardan był nieobecnym. Powrócił na Stary Ląd, wiodło mu się świetnie, przyszedł do fortuny – co wielu wielce dziwiło, – a obecnie został hreczkosiejem, jadł dobrze, trawił jeszcze lepiej, jeśli mamy wierzyć sprawozdaniom reporterów, najlepiej poinformowanych.

Po tej zasługującej na wiekuistą pamięć wyprawie Impey Barbicane i kapitan Nicholl żyli we względnym spokoju, używając owoców sławy. Zawsze żądni wielkich czynów, marzyli o jakiej innej operacyi w podobnym rodzaju. Pieniędzy im nie brakło. Mieli jeszcze resztki funduszów, zebranych na poprzednią wyprawę drogą składki publicznej, zbieranej tak na Nowym jak na Starym Lądzie. Z sumy pięciu milionów dolarów pozostało im jeszcze dwakroć sto tysięcy. Przytem, obwożąc po całych Stanach Zjednoczonych ów pocisk, z aluminium i pokazując go, jakby jakieś dziwowisko w klatce, zebrali wcale pokaźną sumę dolarów nie mówiąc już o ilości sławy, najwyższej, do jakiej sięgnąć może w marzeniu nienasycona ambicya człowieka.

Impey Barbicane i kapitan Nicholl mogli tedy, siedząc spokojnie, spożywać owoce sławy, gdyby nuda ich nie trawiła. Chcąc wyjść z doskwierającej im bezczynności, zakupili ową nieruchomość podbiegunową.

dgn11.jpg (176592 bytes)

Jednakże – polecamy to pamięci łaskawych czytelników – jeżeli to kupno dokonanem zostało za cenę ośmiukroć stu tysięcy dolarów, a nawet więcej, to dlatego, że mistress Evangelina Scorbitt poparła interes swym łaskawym udziałem.

Dzięki tej szlachetnej kobiecie Ameryka wyszła zwycięzko z walki z Europą.

Oto na czem polegała jej wspaniałomyślność:

Jeśli prezes Barbicane i kapitan Nicholl używali od powrotu z wyprawy nieporównanej wziętości, był człowiek jeszcze jeden, który w niej niepośledni brał udział. Domyślicie się zapewne, że chcę tu mówić o J. T. Mastonie, o owym kipiącym od wewnętrznego zapału sekretarzu Klubu Strzeleckiego. Wszak to temu genialnemu rachmistrzowi zawdzięczała ludzkość formuły matematyczne, zapomocą których spróbowano wielkiego, wyżej wymienionego doświadczenia. Jeśli nie towarzyszył swym dwóm kolegom w owej nadziemskiej podróży, to przecież nie z braku odwagi, do kroćset kul! Nie, godny artylerzysta, mańkut, pozbawiony prawej ręki, był zaopatrzony w czaszkę z gutaperki, skutkiem jednego z tych, niestety zbyt pospolitych wypadków, zdarzających się na wojnie. I w istocie, pokazując go selenitom, dałoby się im arcy-nieosobliwe wyobrażenie o mieszkańcach ziemi, której księżyc jest przecież tylko pokornym satelitą.

Tak tedy J. T. Maston musiał, choć z głębokim żalem, pogodzić się ze swym losem i pozostać w domu. Wszelako nie był bezczynnym. Pod jego kierunkiem wybudowano olbrzymi teleskop i wciągniono go na szczyt Long Peak’u, jeden z najwyższych szczytów łańcucha gór Skalistych. Maston przeniósł się tam w swej własnej osobie. Gdy pocisk puszczony dał się widzieć, opisując majestatyczną linię, J. T. Maston znalazł się już tam na stanowisku obserwacyjnem i nie zszedł z niego aż do końca. Tam przez szkło olbrzymiego instrumentu śledził jazdę przyjaciół, którzy, siedząc w napowietrznym rydwanie, lecieli w przestrzeń.

Można było mniemać, że ziemia utraci na zawsze swych zuchwałych podróżników. I w istocie, czyż nie należało się obawiać, że pocisk, zatrzymany w pewnej odległości przez przyciąganie księżyca, skazany zostanie na wiekuiste krążenie wokoło gwiazdy nocy w charakterze jej podrzędnego satelity? Wszakże nie tak się stało. Zboczenie, które należałoby nazwać opatrznościowem, zmieniło kierunek pocisku. Zamiast dosięgnąć księżyca, okrążył go wokoło i, spadając z coraz większą szybkością, powrócił do naszej sferoidy, przelatując pięćdziesiąt siedm tysięcy sześćset mil na godzinę w chwili, gdy się pogrążał w przepaściach morza.

Szczęściem, masy płynne Oceanu Spokojnego osłabiły wstrząśnienie, spowodowane upadkiem, którego świadkiem była amerykańska fregata Susquehanna. Natychmiast wiadomość o tem przesłano panu J. T. Maston. Sekretarz Klubu Strzeleckiego zszedł co tchu ze swego obserwatoryum na Long Peak’u, by zarządzić środki ratunkowe. Zapuszczono niezwłocznie ołowianki wokoło miejsca, w które pogrążył się pocisk, a zacny i skory do poświęceń J. T. Maston nie wahał się z przywdzianiem korkowego gorsetu, by odnaleźć swych przyjaciół.

Prawdę powiedziawszy, niepotrzebnie zadał sobie tyle fatygi. Pocisk z aluminium, roztrąciwszy masy wody, cięższe od jego własnej wagi, powrócił na powierzchnię oceanu, dawszy przed tem wspaniałego nura. W tych to więc warunkach spostrzeżono prezesa Barbicane, kapitana Nicholl i Michała Ardana, kołyszących się na falach oceanu; grali sobie najspokojniej w domino w tem improwizowanem pływającem więzieniu.

Wracając jeszcze do pana Maston, musimy powiedzieć, że udział, brany przez niego w tych nadzwyczajnych przygodach, dodał wiele blasku jego osobistości.

dgn12.jpg (176556 bytes)

Zaprawdę, J. T. Maston nie był pięknym z tą swoją przyprawioną czaszką i z prawą ręką obciętą w łokciu, z osadzonym w niej metalowym haczykiem. Nie był również młodym, mając lat pięćdziesiąt ośm z górą w chwili, gdy się nasza powieść zaczynała. Wszelako oryginalność jego charakteru, żywość inteligencyi, ogień, błyszczący w oczach, zapał, z którym brał się do wszystkich swoich czynności, zrobiły z niego typ idealny w oczach mistress Evangeliny Scorbitt. Nakoniec mózg jego, starannie przechowany pod nakryciem z gumy, był całkowity i nienaruszony, a jego właściciel uchodził z wszelką słusznością za jednego z bieglejszych rachmistrzów swego czasu.

Tak więc mistress Evangelina Scorbitt, której zrobienie najmniejszego rachunku sprowadzało migrenę, miała wielki pociąg do matematyków, pomimo że go nie miała dla matematyki samej. Uważała ona matematyków za istoty wyłącznie uposażone i wyższe. Bo też pomyślcie tylko! wyobraźcie sobie głowę, w której kołaczą się x, jak orzechy w worku; mózg, który igra ze znakami algebraicznemi; ręce, które obracają ilości integralne troiste, jak kuglarze swoje szklanki i butelki; inteligencye, które rozumieją formuły takie naprzykład:

 

∫∫∫φ (x y z) dx dy dz.

 

Tak jest! Uczeni ci zdawali jej się godnymi wszelkich uwielbień i stworzonymi na to, by kobieta czuła się do nich przyciąganą proporcyonalnie do mas i w stosunku odwrotnym do kwadratu przestrzeni. I właśnie J. T. Maston był dość silnym, by wywierać na nią to nieprzeparte wrażenie; co zaś do odległości, to ta zeszłaby do zera, gdyby kiedy mogli byli do siebie należeć.

Musimy wyznać, że to wszystko razem niepokoiło wielce sekretarza Klubu Strzeleckiego, który nie szukał szczęścia w tego rodzaju ścisłych związkach. Przytem mistress Evangelina Scorbittnie nie była już pierwszej młodości, ani nawet drugiej, miała już bowiem lat czterdzieści pięć, włosy przylepione na skroniach i kolorem przypominające kilkakrotnie farbowaną materyę. Usta jej były przystrojone zbyt długiemi zębami, z których nie brakło ani jednego; figura jej nie miała profilu, chód wdzięku. Wyglądała na starą pannę, pomimo że kilka lat przepędziła w jarzmie małżeńskiem. Zresztą była to najzacniejsza pod słońcem istota, która sądziłaby się u szczytu ziemskich rozkoszy, gdyby mogła kazać się anonsować w salonach Baltimore pod nazwiskiem mistress J. T. Maston.

Majątek tej interesującej wdowy był bardzo znaczny. Nie była ona wprawdzie bogatą na równi z Gouldami, Mackayami, Vanderbiltami, Gordon Bennettami, których fortuna przewyższała miliard i którzy mogliby Rotszyldowi jałmużnę ofiarować. Nie była ona nawet posiadaczką trzystu milionów, jak naprzykład mrs. Moses Carper, ani nawet dwustu, jak mrs. Stewart, ani nawet ośmdziesięciu, jak mrs. Crocker, – trzy wdówki, ciepłe, jak to mówią! – nie była ona równa majątkiem mrs. Hammersley, mrs. Helly Green, mrs. Maffitt, mrs. Marshall, mrs. Para Stevens, mrs. Mintury i wielu innym. Wszelako miałaby zupełne prawo zająć miejsce przy owej pamiętnej uczcie w hotelu Fifth-Avenue w New-Yorku, w której brali udział biesiadnicy, mający co najmniej pięć milionów. Pani Evangelina Scorbitt rozporządzała w istocie pięciu milionami dolarów, czyli dwudziestu pięciu milionami franków, które odziedziczyła po panu Janie P. Scorbitt, wzbogaconym na podwójnym handlu: artykułami mody i wieprzowiną soloną. Otóż zacna i wspaniałomyślna ta niewiasta czułaby się niewypowiedzianie szczęśliwą, gdyby miała sposobność zużytkować owe pięć milionów na korzyść pana J. T. Maston, któremu w dodatku przyniosłaby w darze skarb uczucia niewyczerpany.

A tymczasem, na prośbę pana J. T. Maston, mrs. Evangelina Scorbitt zgodziła się chętnie włożyć kilka setek tysięcy dolarów w przedsiębiorstwo North Polar Practical Association, i to nie wiedząc nawet, o co tu właściwie chodziło. Wprawdzie, skoro tylko J. T. Maston był w nie wmieszany, dzieło musiało być wielkiem, szczytnem, nadludzkiem. Przeszłość sekretarza Klubu Strzeleckiego była rękojmią przyszłości.

Możemy sobie wyobrazić, że po odbytej licytacyi, gdy deklaracya urzędowa Forstera powiadomiła ją, że nad Radą administracyjną nowego Stowarzyszenia prezydenturę obejmuje prezes Klubu Strzeleckiego, pod firmą Barbicane and Co, natchnęła ją nowa ufność i wiara. Z chwilą, gdy J. T. Maston zostawał członkiem „Barbicane and Co”, mogła sobie tylko winszować, że jest najznaczniejszą akcyonariuszką Stowarzyszenia.

Tak więc mrs. Evangelina Scorbitt została właścicielką – w bardzo znacznej części – stref północnych, opasanych ośmdziesiątym czwartym równoleżnikiem. Było to bardzo piękne! Ale co ona miała począć z niemi, a raczej w jaki sposób Stowarzyszenie zamierzało ciągnąć korzyści z tych niedostępnych krain?

To pytanie zadawali sobie wszyscy bez wyjątku, a jeśli ze względu na stronę materyalną mocno ta kwestya interesowała panią Evangelinę Scorbitt, niemniej intrygowała świat cały z racyi swej zagadkowości.

Zacna ta niewiasta próbowała, z niesłychaną co prawda oględnością, wybadać pana J. T. Maston w tej materyi; pragnęła gorąco jakichkolwiek objaśnień, zanim powierzy swe kapitały kierownikom tego przedsiębiorstwa. Ale J. T. Maston był niewzruszony jak głaz, a milczący jak skała. Mrs. Evangelina Scorbitt miała się dowiedzieć, co się święciło, ale nieprędzej, aż nadejdzie uroczysta chwila, to jest, gdy świat cały dowie się i oniemieje z podziwu na wieść o celach nowego Stowarzyszenia!…

Niema wątpliwości, że w pojęciu J. T. Mastona szło tu o przedsiębiorstwo, które, według słów Jean-Jacques’a, „nie miało nic sobie równego i nie będzie nigdy miało naśladowców”; dzieło to miało przewyższyć o wiele próbę, zrobioną przez członków Klubu Strzeleckiego, której celem było zaprowadzenie bezpośredniej komunikacyi z satelitą ziemi.

Gdy mrs. Evangelina nalegała, J. T. Maston kładł swój haczyk na ustach wpół przymkniętych i mówił z przymileniem:

– Droga mrs. Scorbitt, miej ufność, proszę!

Jeśli mrs. Evangelina Scorbitt miała ufność „przedtem”, jakże niezmiernej radości doświadczyła „potem”, skoro pełen ognia sekretarz Klubu jej przypisał tryumf Stanów Zjednoczonych i porażkę Europy północnej.

– Czyż nie dowiem się nakoniec, w jakim celu robicie to wszystko?… – spytała, zwracając się z uśmiechem do znakomitego matematyka.

– Dowiesz się pani wkrótce – odpowiedział J. T. Maston, ściskając silnie, na sposób amerykański, rękę swej wspólniczki.

Wstrząśnienie to wywarło wpływ uspokajający na niecierpliwość mrs. Scorbitt.

W kilka dni potem oba światy, Stary i Nowy, doznały niemniejszego wstrząśnienia – nie mówimy tu o wstrząśnieniu, które je oczekiwało w przyszłości – na wieść o projekcie zupełnie niedorzecznym, dla urzeczywistnienia którego North Polar Practical Association odwoływało się do składki publicznej.

Okazało się, że Towarzystwo nabyło tę część krajów podbiegunowych celem eksploatowania… pokładów węgla ziemnego, mających się tam znajdować.

Poprzednia częśćNastępna cześć