Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Bez przewrotu

(Rozdział V-VIII)

 

Tłumaczyła Julia Zaleska

56 ilustracji George'a Rouxa

Nakładem Księgarni Teodora Paprockiego i Spółki

1892

dgn02.jpg (39125 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział V

Ale zkąd przypuszczenie, że są pokłady węgla ziemnego pod biegunem?

 

o było pierwsze zapytanie, które się przedstawiło umysłom ludzi, niepozbawionych pewnej dozy logiki.

– Dlaczego miałyby być pokłady węgla ziemnego w okolicach bieguna? – mówili jedni.

– Dlaczego nie miałyby być? – mówili drudzy.

Wiadomo, że pokłady węgla, rozrzucone w różnych punktach kuli ziemskiej, znajdują się w wielkiej obfitości w niektórych okolicach Europy. Obie Ameryki posiadają znaczne kopalnie węgla, a Stany Zjednoczone są bodaj czy nie najhojniej w nie zaopatrzone. Pokładów tych nie braknie zresztą ani Afryce, ani Azyi, ani Oceanii.

W miarę jak badanie gruntów kuli ziemskiej posuwa się na przód, spostrzegamy, że pokłady te znajdują się we wszystkich geologicznych warstwach: antracyt w warstwach najdawniejszych, węgiel ziemny w warstwach wyższych, stypit w warstwach drugorzędowych, lignit w warstwach trzeciorzędowych. Materyału palnego nie zbraknie zatem przed setkami, a może i tysiącami lat.

Wszakże wydobywanie węgla, którego sama Anglia dostarcza sto sześćdziesiąt milionów tonn, wynosi w całym świecie do czterystu milionów tonn. Zużytkowanie zaś wzrasta ciągle w miarę wzrostu potrzeb przemysłu. Niech elektryczność zastąpi parę jako siłę poruszającą, będzie to zawsze jeden i ten sam wydatek węgla na wytworzenie tej siły. Machiny zastosowywane w przemyśle zużytkowują moc węgla. Przemysł jest zwierzęciem „węglożernem”, trzeba je żywić.

A przytem ten węgiel nie jest jedynie materyałem palnym – jest substancyą telluryczną, z której nauka wyprodukowywuje niezliczoną ilość wyrobów dla najrozmaitszych użytków. Po różnorodnych przeistoczeniach, którym węgiel ulega w tyglach laboratoryów, można za jego pomocą farbować, słodzić, zaprawiać woniami, ulatniać, oczyszczać, ogrzewać, oświecać, zdobić, produkując dyament. Jest on równie użyteczny jak żelazo, jest nim więcej nawet. Na szczęście, niema obawy, by ten ostatni kruszec mógł być kiedykolwiek wyczerpany; jest on częścią składową kuli ziemskiej.

Prawdę powiedziawszy, ziemia może być uważana jako masa żelaza mniej lub więcej zwęglonego, będącego w stanie płynnym zapomocą działania ognia, pokrytą krzemieniem płynnym, to jest rodzajem materyi, pływającej po wierzchu stopionych metali, ponad którą wznoszą się skały i woda. Inne metale, jak również woda i kamień, tworzą zaledwie bardzo małą cząstkę naszej sferoidy.

Ale jeśli żelaza we wnętrzu ziemi jest tyle, że go wystarczy aż do skończenia wieków, nie możemy tego samego powiedzieć o węglu ziemnym. Możemy nawet powiedzieć rzecz wręcz przeciwną. Ludzie rozważni zatem, przewidujący przyszłość na daleką metę, powinni robić poszukiwania, w celu wynalezienia kopalń węgla, wszędzie, gdzie je tylko przezorna natura umieścić mogła w epokach geologicznych.

– No tak! niema, ani słowa – odpowiadali oponenci.

Tak w Stanach Zjednoczonych, jak i wszędzie indziej, znaleźć można ludzi, którzy, powodując się czy to zemstą, czy to zazdrością, lubią potępiać wszystko i wszystkich, że już pominę milczeniem tych, którzy zbijają cudze zdania dla samej przyjemności zbijania ich.

– Tak! niema, ani słowa! – mówili ci ludzie. – Ale zkąd pewność, że są pokłady węgla u bieguna północnego?

– Zkąd? – odpowiadali stronnicy prezesa Barbicane. – Ztąd, że w epoce formacyj geologicznych objętość słońca była prawdopodobnie taką, podług teoryi pana Blandet, że różnica temperatury równika i biegunów nie była prawie dostrzegalną. Wówczas ogromne lasy pokrywały strefy północne kuli ziemskiej – było to jeszcze przed pojawieniem się pierwszego człowieka, kiedy nasza planeta ulegała stałemu działaniu gorąca i wilgoci.

Dzienniki, przeglądy i wszelkiego gatunku gazety, interesujące się zamiarami Stowarzyszenia, rozpisywały się w tym przedmiocie w najróżnorodniejszych artykułach, mających jedne żartobliwą, drugie naukową formę. Owóż tedy lasy te, wskutek olbrzymich przewrotów, które wstrząsały kulą ziemską, zanim ta ustaliła się na swych podstawach i przybrała obecną formę, prawdopodobnie przetworzyły się na pokłady węgla pod działaniem czasu, wód i ciepła wewnętrznego. Otóż nic bardziej podobnego do prawdy, jak ta hypoteza, podług której krainy podbiegunowe obfitują w warstwy węgla ziemnego, czekając tylko na uderzenie młotka górników.

Zresztą na poparcie tego mniemania były fakty niezaprzeczone. Umysły pozytywne, niemające zwyczaju opierać się jedynie na prawdopodobieństwach, nie mogły zaprzeczyć rzeczywistości tych faktów, które powagą swą zachęcały do szukania rozmaitych odmian węgla na powierzchni stref północnych.

dgn13.jpg (184330 bytes)

O tem właśnie rozmawiali znajomi nam dwaj panowie: major Donellan i sekretarz jego Dean Toodrink, siedząc w kilka dni po porażce w najciemniejszym zakątku knajpy pod „Dwoma Przyjaciołmi”.

– Czy być może – mówił Dean Toodrink, – aby ten Barbicane, który bodaj się powiesił, miał doprawdy słuszność?

– To jest prawdopodobnem, a nawet pewnem – odparł major Donellan.

– Ależ w takim razie możnaby zebrać miliony, eksploatując strefy podbiegunowe!

– Bez żadnej wątpliwości! – odpowiedział major. – Skoro Ameryka Północna posiada tak obszerne pokłady palnego materyału, jeśli donoszą nam o coraz to nowych, nie można wątpić, że odkryją ich jeszcze moc niezliczoną, panie Toodrink. Owóż tedy ziemie północne, jak się wydaje, należą do lądu amerykańskiego, jest bowiem tożsamość kształtowania się i powierzchowności. Co zaś do Grenlandyi, ta jest przedłużeniem Nowego Świata i jest rzeczą pewną, że Grenlandya styka się z Ameryką…

– Tak jak głowa końska, której Grenlandya ma kształt, styka się z korpusem tego zwierzęcia – zauważył sekretarz majora Donellan.

– Dodam jeszcze i to – mówił dalej major, – że podczas badań, odbywanych na gruncie Grenlandyi, profesor Nordenskiöld rozpoznał tworzenie się osadów, złożonych ze żwirów i łupkowatego kamienia z przymieszką drzewnego kwasu, które mają w sobie znaczną ilość roślin kopalnych. W samym obwodzie Disko duńczyk Stoenstrup rozpoznał aż siedmdziesiąt jeden pokładów, w których obfitują ślady roślinności, niezaprzeczone dowody tej bujnej wegetacyi, która się skupiała niegdyś z nadzwyczajną siłą wkoło osi biegunowej.

– Dobrze, ale tam wyżej na północ?… – spytał Dean Toodrink.

– Wyżej, czyli dalej, w kierunku północy – odpowiedział major – obecność węgla ziemnego jest niemal stwierdzoną i zdawałoby się, że należy tylko schylić się, by to zbierać. Otóż, jeśli węgiel znajduje się w takiej obfitości na powierzchni tych okolic, czy nie należy z tego wywnioskować prawie na pewno, że pokłady jego sięgają aż do głębi ziemnej skorupy.

Miał zupełną słuszność major Donellan. I dlatego właśnie, że kwestya tworzeń się geologicznych bieguna północnego była mu doskonale znaną, irytował się niepomiernie całą tą sprawą. Byłby może długo jeszcze mówił w tym samym przedmiocie, gdyby nie zauważył, że goście, obecni w knajpie, zaczęli mu się przysłuchiwać. Tak więc Dean Toodrink i jego szanowny zwierzchnik uznali za stosowne wstrzymać się od dalszych rozpraw w tej materyi i tylko wyżej wymieniony Dean wygłosił następną uwagę:

– Czy nie zadziwia pana pewna okoliczność, panie majorze Donellan?

– I jaka naprzykład?

– Ta, że w całej tej sprawie, w której, jakby należało się spodziewać, będą figurowali inżynierowie lub co najmniej marynarze, ponieważ idzie tu o biegun i jego kopalnie węgla, biorą udział tylko artylerzyści!

– To prawda – odpowiedział major – to w istocie rzecz bardzo dziwna.

Tymczasem dzienniki co rana zamieszczały nowe rozprawy w kwestyi tych pokładów.

– Pokłady? I jakież to jeśli łaska? – zapytywała Pall Mall Gazette, której zajadłe artykuły, natchnione przez wyższy przemysł angielski, wymyślały na argumenta North Polar Practical Association.

– Jakie? – odpowiadali redaktorzy dziennika Daily News z Charlestonu, zapaleni stronnicy prezesa Barbicane. – Ależ pokłady te zostały najpierw rozpoznane przez kapitana Nares w 1875–76 roku na granicy ośmdziesiąt drugiego stopnia szerokości i jednocześnie z tem odnaleziono warstwy, które wskazują istnienie roślinności, złożonej z topoli, buków, kaliny, leszczyny i drzew szyszkowatych.

– Zaś w roku 1881–1884 – dodawał uczony kronikarz dziennika New-York Witness – podczas wyprawy pułkownika Greely do zatoki Lady Franklin, czyż nie został odkryty pokład węgla przez naszych rodaków w niewielkiej odległości od fortecy Conger, przy przystani Watercourse? A czyż doktór Pary nie z wszelką słusznością utrzymuje, że te okolice nie są pozbawione warstw węglowych, prawdopodobnie przeznaczonych przez przewidującą naturę do zwalczania w przyszłości zimna, trapiącego te strefy.

Łatwo zrozumieć, że gdy fakty tak wiarygodne zostały zacytowane, odwołując się przytem do sprawozdań śmiałych podróżników amerykańskich, przeciwnicy prezesa Barbicane nie znaleźli już nic do nadmienienia. Tak więc stronnictwo, objawiające swe wątpliwości zapytaniem: „a zkądby się tam wzięły pokłady węgla?” musiało spuścić banderę przed stronnictwem, wyrażającem swe przekonanie w słowach: „i dlaczego nie miałyby się one tam znajdować?”. Tak! Pokłady te znajdowały się tam i przypuszczalnie w znacznej ilości. Grunt podbiegunowy mieścił masy tego cennego palnego materyału, ukrytego we wnętrznościach tych stref, których roślinność tak bujną była niegdyś.

Ale jeśli przeciwnikom brakło gruntu pod nogami w kwestyi pokładów węgla, których istnienie w głębi okolic północnych nie mogło być wątpliwem, za to mogli sobie porażkę powetować, badając kwestyę z innego punktu.

– Niech i tak będzie! – wyrzekł dnia jednego major Donellan wśród rozprawy, którą sam wywołał w sali Klubu Strzeleckiego, w ciągu której wyzwał prezesa Barbicane na ustną szermierkę. – Niech i tak będzie! Zgadzam się na to, twierdzę nawet, że tak jest istotnie. Są kopalnie węgla w okolicach, kupionych przez wasze Stowarzyszenie. Ale spróbujcie teraz eksploatować je!…

– Jest to właśnie zamiarem naszym – odparł z całym spokojem prezes Barbicane.

– Przejdźcie ośmdziesiąty czwarty równoleżnik, poza który jeszcze żaden podróżnik się nie przedostał.

– Przejdziemy go.

– Dostańcie się do bieguna!

– Dostaniemy się.

Słysząc prezesa Klubu Strzeleckiego, odpowiadającego z tak zimną krwią, z taką stanowczością, widząc go objawiającego swe przekonania tak jasno i niewątpliwie, najupartsi wahać się zaczynali. Czuli, że się znajdują w obecności człowieka, który nic nie utracił z przymiotów, dawniej go zdobiących, zawsze spokojny, zimny, umysłu w wysokim stopniu poważnego i skoncentrowanego, akuratny jak chronometr, żądny przygód, ale zastosowujący praktyczne pomysły nawet w przedsięwzięciach najzuchwalszych…

Że major Donellan miał niezmyśloną ochotę udusić swego przeciwnika, można być tego aż nadto pewnym, tak przynajmniej twierdzili ci, co znajdowali się w pobliżu tego szanownego ale niepohamowanego w swych uniesieniach geltenmana. Ba! prezes Barbicane był bardzo mocnym tak co do strony fizycznej, jak i moralnej. Wytrzymywał on z niewzruszonym spokojem wszelkiego rodzaju pociski, zdolny był wytrwać wszelkie przeciwności losu. Jego nieprzyjaciele, współzawodnicy, zazdroszczący mu, wiedzieli o tem aż nadto dobrze.

Wszakże, ponieważ nie można zabronić złośliwym i zazdrośnikom robienia dokuczliwych żartów, w tej formie objawiło się podrażnienie roznamiętnionych przeciwników nowego Stowarzyszenia. Zaczęto przypisywać prezesowi Klubu Strzeleckiego najdziwaczniejsze, najśmieszniejsze zamiary. Wmieszały się w to i karykatury, których najwięcej wytwarzała Europa, a wyłącznie Anglia, nie mogąca strawić porażki, w której dolary odniosły zwycięztwo nad funtami sterlingów.

Ha! ha! ten Yankes ośmielił się twierdzić, że dostanie się do bieguna północnego! Sądzi, że postawi swoją stopę na gruncie, którego dotąd żadna ludzka stopa nie dotknęła! Zatknie chorągiew Stanów Zjednoczonych, na jedynym punkcie kuli ziemskiej, który wiekuiście pozostaje nieruchomy, wtedy gdy wszystkie są pociągane ruchem, dobę trwającym!

Dopieroż tedy karykaturzyści mieli wolne pole do żartów.

We wszystkich witrynach znakomitszych księgarzy, we wszystkich kioskach większych miast europejskich, jak również w główniejszych miastach Związku – tego kraju wolności w najobszerniejszem znaczeniu słowa – ukazywały się szkice i rysunki, przedstawiające prezesa Barbicane, wysilającego się na wynalezienie najosobliwszych środków dostania się do bieguna.

Tu naprzykład śmiały ten amerykanin z motyką w ręku usiłował z pomocą członków Klubu Strzeleckiego przekopać podwodny tunel poprzez masy lodów, poczynając od pierwszych lawin lodowych aż do dziewięćdziesiątego stopnia szerokości północnej, chcąc przedostać się aż do końca osi.

Tam to wielce szanowny Impey Barbicane, w towarzystwie J. T. Mastona i kapitana Nicholl – których podobieństwo było znakomicie uchwycone – wysiadał z balonu na owem tak upragnionem miejscu i w końcu, po przejmujących grozą próbach, po przebyciu tysiąca niebezpieczeństw, wszyscy trzej zdobywali kawałek węgla… ważący pół funta. To było wszystko, co zawierały owe okrzyczane pokłady węgla w strefach podbiegunowych.

J. T. Maston, niemniej jak jego zwierzchnik był wystawiony na złośliwe pociski szyderców. Punch, dziennik angielski, zamieścił następną karykaturę. Sekretarz Klubu Strzeleckiego, pochwycony przyciąganiem magnetycznem bieguna, został przykuty do ziemi swym haczykiem metalowym.

Musimy powiedzieć z tego powodu, że znakomity matematyk był zbyt żywego temperamentu, by módz brać ze strony komicznej żart, który ośmieszał jego fizyczną ułomność. Był on nim niesłychanie zgorszony i możemy sobie wyobrazić, że Mistress Evangelina Scorbitt podzielała w zupełności jego sprawiedliwe oburzenie.

Inna karykatura, zamieszczona w Czarnoksięzkiej Latarni, wychodzącej w Brukseli, przedstawiała Impeya Barbicane i członków rady administracyjnej Stowarzyszenia działających wpośród płomieni, jak żyjące w ogniu salamandry. Celem stopienia lodów oceanu, wyleli oni na jego powierzchnię całe morze alkoholu, potem zapalili to morze, przemieniając tym sposobem basen podbiegunowy w ogromną czarę ponczu. Robiąc igraszkę ze słowa punch, które w angielskim języku oznacza pajaca, karykaturzysta belgijski posunął nieuszanowanie aż do tego stopnia, że przedstawił prezesa Klubu Strzeleckiego w postaci śmiesznego poliszynela.

dgn14.jpg (143639 bytes)

Z tych wszystkich karykatur największe powodzenie miała ta, którą zamieścił dziennik francuzki Charivari z podpisem rysownika Stopa. W brzuchu wieloryba, umeblowanym i zaopatrzonym we wszystkie sprzęty, których wymaga komfort, siedzieli, grając w szachy, Impey Barbicane i J. T. Maston. Naśladując Jonasza, prezes i jego sekretarz nie wahali się dać połknąć ogromnemu potworowi morskiemu, i za pomocą tego nowego sposobu przenoszenia się z miejsca na miejsce przepływali pod lodowemi krami, dążąc do portu, to jest do niedostępnego bieguna ziemi.

Flegmatyczny dyrektor nowego Stowarzyszenia niewiele w gruncie troszczył się tem nieumiarkowanem rozpasaniem pióra i ołówka. Pozwalał ludziom zabawiać się swoim kosztem, to jest mówić, śpiewać, parodyować, karykaturyzować. Nie przeszkadzało mu to do prowadzenia dalej rozpoczętego dzieła.

To też po decyzyi, powziętej na walnej naradzie, Stowarzyszenie, mocne koncesyą, otrzymaną od rządu związkowego, chcąc przystąpić niezwłocznie do eksploatowania okolic podbiegunowych, odwołało się do składki publicznej na sumę piętnastu milionów dolarów. Akcye, wydawane na sto dolarów każda, miały być spłacone jednorazowie. Otóż! tak wielkim był kredyt Barbicane and Co, że podpisujący się na składkę tłumnie zaczęli napływać. Należy wszakże wyznać, że byli oni wyłącznie mieszkańcami Stanów Zjednoczonych.

– Tem lepiej! – zawyrokowali stronnicy North Polar Practical Association. Dzieło będzie tym sposobem wyłącznie amerykańskie!

Rękojmia, jaką przedstawiała osobistość Barbicane and Co dla poczynającego się interesu, była tak poważną, spekulanci wierzyli z taką zaciętością w urzeczywistnienie jego obietnic w kwestyi przemysłowych korzyści, i z tak niewzruszoną wiarą pewni byli istnienia pokładów węgla pod biegunem północnym i możliwości eksploatowania ich, że kapitał nowego Stowarzyszenia po trzykroć zebrano.

Sumę zebraną zredukowano więc do trzeciej części i z dniem 16-ym grudnia kapitał zakładowy towarzystwa wynosił piętnaście milionów dolarów.

Suma ta była prawie trzy razy większą od zebranej również drogą publicznej składki przez Klub Strzelecki na koszta wysłania pocisku z ziemi do księżyca.

 

Rozdział VI

W którym przerwaną jest rozmowa telefoniczna pomiędzy Mistress Scorbitt a panem J. T. Maston.

 

ietylko prezes Barbicane uroczyście zapewnił, że dosięgnie celu, ale obecnie już i kapitał, którym rozporządzał, dozwalał mu dojść, gdzie zamierzył, bez potykania się o przeszkody – przytem zabrakłoby mu było niechybnie odwagi odwoływania się do funduszów publiczności, gdyby nie był aż nadto pewnym powodzenia.

Tak więc biegun północny miał zostać zdobyczą śmiałego geniuszu człowieka.

dgn15.jpg (153250 bytes)

Nie ulegało wątpliwości, że prezes Barbicane i jego rada administracyjna mieli sposoby doprowadzenia wyprawy do pożądanego rezultatu, wbrew niepowodzeniu, które tylu innych spotkało. Mieli oni dokonać tego, czego nie dokonał ani Franklin, ani Kane, ani De Long, ani Nares, ani Greely. Tak jest, nie można było wątpić, że ci genialni ludzie przedostaną się poza ośmdziesiąty czwarty równoleżnik, obejmą w posiadanie obszary kuli ziemskiej, nabyte na pamiętnej licytacyi, dodadzą do bandery amerykańskiej trzydziestą dziewiątą gwiazdę trzydziestego dziewiątego stanu, przyłączonego do Związku amerykańskiego.

– Blagierzy, fanfaroni – powtarzała zazdrosna czereda, złożona z delegatów europejskich i ich stronników ze Starego Lądu.

A jednak nic nad to nie było prawdziwszego, i ten sposób praktyczny, logiczny, nie ulegający wątpliwości zdobycia bieguna północnego – sposób prosty, rzec można dziecinny – podanym został przez Mastona. Z tego to mózgu, będącego w stanie wiekuistego wrzenia, w którym pomysły smażyły się w temperaturze, mogącej sprowadzić zapalenie, wynikł projekt tego wielkiego dzieła geograficznego, a zarazem i środek doprowadzenia go do pomyślnego rezultatu.

Nie będzie zbytecznem, gdy powtórzymy po raz już nie wiem który, że sekretarz Klubu Strzeleckiego był znakomitym rachmistrzem, moglibyśmy jeszcze dodać „emerytem”, gdyby to określenie nie miało znaczenia wprost przeciwnego temu, które mu ogólnie przypisują. Dla niego było igraszką rozwiązywać najzawilsze matematyczne zagadnienia. Śmiał się on z trudności tak w nauce o wielkościach, to jest w algebrze, jak w nauce o liczbach, to jest arytmetyce. Trzeba go było widzieć jak igrał ze znakami algebraicznemi, czy to one przedstawiały się literami alfabetu, oznaczając ilości i wielkości, czy to w liniach parzystych lub skrzyżowanych wskazywały stosunek, jaki można zaprowadzić pomiędzy ilościami i działaniem, jakiemu się je poddaje.

Ach! a mnożniki, wykładniki, znaki pierwiastkowe i inne orzeczenia, przyjęte w tym języku. Jakże te wszystkie znaki skakały pod piórem, a raczej pod kawałkiem kredy, migocącym na końcu jego żelaznego haczyka, gdyż bohater nasz lubił pracować przy czarnej tablicy. Tam to na powierzchni ledwie dziesięciu metrów kwadratowych – tyle bowiem potrzeba było panu J. T. Maston – oddawał się z całym zapałem namiętności swego temperamentu algebraisty. Cyfr małych nie używał on w swych rachunkach, nie! cyfry jego były fantastyczne, olbrzymie, kreślone ręką pełną ognia. Jego 2 i 3 zaokrąglały się jak lalki papierowe; 7 zarysowywały się jak szubienice, na których brakło tylko wisielca; jego 8 miały podobieństwo do pary okularów; jego 6 i 9 zakończone były olbrzymiemi ogonami.

A cóż powiedzieć o literach, któremi kreślił swoje formuły, tak o pierwszych w alfabecie a, b, c, któremi oznaczał ilości znane lub dane i o ostatnich x, y, z, któremi się posługiwał dla określenia ilości nieznanych. Kreślił je jednym zamachem, z pewnem zacięciem; jego z zwłaszcza wykrzywiało się w kształt potworny! A jak wyglądały, jak imponującą miały postawę jego greckie litery, temi Archimedes i Euklides mógłby się słusznie pochwalić.

Co do znaków, kreślonych kredą białą i niepokalaną, to te były poprostu cudownemi. Jego + wskazywały dobitnie, że są znakiem dodania dwóch ilości. Jego – , mimo pozornej pokory, pokaźnie wcale wyglądały. Jego × jeżyły się jak krzyże Świętego Andrzeja. Co zaś do = , te dwie kreski, nieposzlakowanie równe, wskazywały, że J. T. Maston był synem kraju, w którym równość nie była czczą formułą, naturalnie pomiędzy typami rasy białej. Równie wspaniała była postać jego < i >, rysowanych w rozmiarach zdumiewających. Co zaś do znaku √, który wskazuje pierwiastek jakiejkolwiek liczby lub ilości, był on jego tryumfem, a gdyby go jeszcze uzupełnił laską poziomą tej formy:

           _____

zdawałoby się, że to ramię wskazujące, wychodząc z granic czarnej tablicy, groziło całemu światu, że go zmusi uledz swym rozhukanym algebraicznym równaniom.

Nie sądźcie, że bystrość umysłu i osobliwe zdolności matematyczne J. T. Mastona ograniczały się do początkowej algebry! O nie! Ani rachunek różniczkowy, ani całkowy nie były mu obcemi; kreślił on ręką pewną ów sławny znak, oznaczający ilość skończoną, tę literę przerażającą w swej prostocie,

sumę ilości nieskończenie małych!

To samo też działo się ze znakiem ∑, który przedstawia sumę skończoną ilości skończonych, ze znakiem ∞, którym matematycy oznaczają nieskończoność i z temi wszystkiemi symbolami tajemnicznemi, których używa ten język, niepojęty dla ogólu śmiertelników.

Jednem słowem, ten człowiek zadziwiający zdolnym był wznieść się do najwyższych szczebli wysokości matematycznych.

Oto jakim był J. T. Maston! Oto dlaczego koledzy jego mogli pokładać w nim nieograniczoną ufność, skoro on się tylko podjął rozwiązania chociażby najzawilszych rachunków, obmyślonych przez ich śmiałe mózgownice! Oto, co skłoniło Klub Strzelecki do powierzenia mu zadania wysłania pocisku z ziemi do księżyca. I oto nakoniec, dlaczego mistress Evangelina Scorbitt, upojona jego chwałą, powzięła dlań uwielbienie, graniczące z miłością.

Zresztą w wypadku obecnym – to jest w sprawie rozstrzygnienia kwestyi zdobycia bieguna północnego – J. T. Maston nie potrzebował wznosić się w górne strefy analizy. By postawić nowych koncessyonaryuszów krain północnych w możności eksploatowania ich, sekretarz Klubu Strzeleckiego miał tylko zagadnienie mechaniczne do rozwiązania; było to zagadnienie zawiłe być może, wymagające formuł może zupełnie nowych i arcy osobliwych, ale on wywiąże się z tego z chlubą i honorem, jak zawsze.

Tak, można było zaufać panu J. T. Maston, pomimo, że najdrobniejsza omyłka mogła pociągnąć za sobą straty milionów. Ani razu od chwili, gdy jego dziecięcy umysł począł przyswajać sobie pierwsze pojęcia o arytmetyce, nie pomylił się on choćby o włos jeden; gdyby mu coś podobnego kiedykolwiek się było zdarzyło, nie wahałby się był roztrzaskać swej czaszki z guttaperki.

Zdaje się, że dostatecznie uwydatniliśmy zdolność, odznaczającą J. T. Mastona. Możemy więc poprzestać na tem, co zostało powiedziane. Teraz chcielibyśmy go zaprezentować czytelnikom w chwili sprawowania powierzonych mu obowiązków i w tym celu musimy się cofnąć o jakie kilka tygodni.

Działo się to na miesiąc prawie przed ogłoszeniem dokumentu, wystosowanego do mieszkańców dwóch półkuli, w czasie gdy Maston podjął się projekt, poddany swym kolegom, streścić i wykazać jego racyonalność cyframi, czarno na białem.

Od lat wielu J. T. Maston mieszkał pod numerem 179 przy ulicy Franklina, jednej ze spokojniejszych ulic w Baltimore, daleko od ruchu przemysłowego, którego nie rozumiał, daleko od hałasu tłumu, który w nim wstręt obudzał.

Tam to zajmował skromne mieszkanko, znane pod nazwą Balistic-Cottage. Pensyjka, którą pobierał jako dymisyonowany oficer artyleryi, i druga, również niezbyt znaczna, którą mu jako sekretarzowi Klub Strzelecki wypłacał, stanowiły całe jego utrzymanie. Żył zupełnie samotnie, obsługiwany przez swego murzyna Fire-Fire (Ogień-Ogień!) – przezwisko niesłychanie odpowiednie dla służącego artylerzysty. Murzyn ów nie był wcale zwyczajnym sługusem, ale dymisyonowanym kanonierem i obsługiwał swego pana w sposób, w jaki obsługiwał ongi swoje działo.

J. T. Maston był bezżennym z upodobania i z zasady, będąc przekonanym, że bezżeństwo jest jedynym możliwym stanem na tym padole. Znał on to słowiańskie przysłowie: „Kobieta mocniej ciągnie za jeden włos, niż cztery woły za pług!” – powtarzał on je sobie i nie dawał się złapać.

To też samotność jego w Balistic-Cottage była zupełnie dobrowolną. Wiadomo, że jednem skinieniem mocen był zamienić swą samotność na samotność we dwoje, a byt skromny na bogactwa milionera. Nie mógł powątpiewać o tem, że mrs. Evangelina Scorbitt byłaby szczęśliwą, gdyby… Ale J. T., jak dotąd przynajmniej, nie uważałby się za szczęśliwego, gdyby… I zdawało się rzeczą pewną, że te dwie istoty, jak gdyby umyślnie stworzone dla siebie – takie było przynajmniej zdanie czułej wdowy, – nie dokonają nigdy tego przeistoczenia.

Domek, zamieszkiwany przez Mastona, był bardzo skromny. Składał się z dołu i piętra z werandą. Mały salonik i malutka salka jadalna wraz z kuchnią i spiżarnią, zawartemi w przyległym budynku, zajmowały dolne piętro. Na górze znajdował się pokój sypialny z oknami wychodzącemi na ulicę, pracownia z oknami na ogród, co ją chroniło od hałasów, dochodzących z ulicy. Było to schronienie uczonego i mędrca, gdzie dokonywały się takie wyliczenia, że pozazdrościłby ich niejeden Newton, Laplace lub Cauchy.

Jakaż to różnica była z pałacem mrs. Evangeliny Scorbitt, wznoszącym się w najbogatszej dzielnicy miasta, z frontem ozdobionym balkonami i przystrojonym rzeźbiarskiemi fantazyami architektury anglo-saksońskiej razem w stylu gotyckim i odrodzenia, z salonami bogato umeblowanemi, wspaniałym przysionkiem, galaryą obrazów, w której mistrze francuzcy zajmowali pierwsze miejsce, schodami marmurowemi, liczną służbą, stajniami, wozowniami, ogrodem, ozdobionym obszernemi trawnikami, wielkiemi drzewami, wodotryskami, z panującą ponad wszystkiemi budynkami wieżą, u szczytu której powiewała flaga niebieska ze złotem Scorbittów!

Trzy mile, tak jest, trzy wielkie mile co najmniej dzieliły hotel New-Park od Balistic-Cottage. Zato osobna nić telefoniczna łączyła te dwa pomieszkania i na słowo „Allo! Allo!” które służyło za hasło komunikacyi pomiędzy wiejskim domkiem i pałacem, rozmowa się zawiązywała. Jeśli rozmawiający nie mogli się widzieć wzajemnie, wzamian słyszeli się doskonale. Nie zdziwi to nikogo, gdy powiemy, że mrs. Evangelina Scorbitt częściej przywoływała J. T. Mastona do swego aparatu drgającego, niż J. T. Maston przywoływał ją do swojego. Posłyszawszy wezwanie, nasz znakomity matematyk rzucał robotę nie bez widocznych oznak nieukontentowania i na przyjazne pozdrowienie odpowiadał mruknięciem, którego niezbyt uprzejme intonacye łagodził prawdopodobnie prąd elektryczny, poczem zasiadał znowu do swych zadań i teorem.

Działo się to w dniu 3 października, gdy po ostatniej, długiej bardzo konferencyi, J. T. Maston pożegnał swych kolegów, by zasiąść do pracy. Praca ta była jedną z najważniejszych, jakich się kiedykolwiek podejmował – trzeba było bowiem obliczyć ściśle działalność mechaniczną, która miał ułatwić przystęp do bieguna północnego, a zarazem umożliwić eksploatowanie pokładów, ukrytych pod skorupą lodu.

J. T. Maston wyliczył, że mu potrzeba ośmiu dni na wykończenie swej tajemniczej roboty, istotnie nader skomplikowanej, nużącej i zawiłej, bo wyliczenia te opierały się na mechanice, geometryi analitycznej, geometryi polarnej i trygonometryi.

By uniknąć wszelkiej przeszkody, postanowiono, że sekretarz Klubu Strzeleckiego schroni się do swego wiejskiego domku i że przez tych ośm dni nikt go nie będzie odwiedzać. Decyzya ta zmartwiła wielce mrs. Evangelinę Scorbitt, musiała wszakże się zrezygnować. To też jednocześnie z prezesem Barbicane, kapitanem Nicholl i ich kolegami: fertycznym Bilsby, pułkownikiem Bloomsberry i Tomem Hunter o drewnianych nogach – przybyła ona tegoż dnia po południu złożyć ostatnią wizytę panu J. T. Maston.

– Wszystko pójdzie pomyślnie; nieprawdaż, drogi Mastonie? – wyrzekła przy pożegnaniu.

– Przedewszystkiem nie zrób pan omyłki! – dodał, uśmiechając się, prezes Barbicane.

– Omyłki!… on!… – zawołała mrs. Evangelina, płonąc rumieńcem oburzenia.

– Jeśli Bóg nie pomylił się, układając prawa mechaniki niebios, nie pomylę się i ja – odparł z wzorową skromnością sekretarz Klubu Strzeleckiego.

Nastąpiły uściśnienia dłoni, parę westchnień tłumionych, życzenia powodzenia i zalecania, by się nie nużył zbyteczną pracą, poczem wszyscy pożegnali znakomitego matematyka. Podwoje Balistic-Cottage zamknęły się, a Fire-Fire otrzymał rozkaz nieotwierania ich nikomu– nawet prezydentowi Stanów Zjednoczonych, gdyby się zjawił w swej własnej osobie.

Przez dwa dni pierwsze swej samotności J. T. Maston poświęcił się rozmyślaniu nad danem mu zagadnieniem, nie biorąc kredki do ręki. Przeczytał kilka dzieł, traktujących o częściach składowych ziemi, o jej masie, ścisłości, objętości, kształcie, obrocie naokoło osi i ruchu wzdłuż drogi przebieganej – te bowiem dane miały służyć za podstawę jego wyliczeniom.

Najważniejsze z tych danych przedstawimy czytelnikowi:

Kształt ziemi: bryła kulista, dopełniająca peryodycznego obrotu w promieniu od 6,377,398 metrów do 6,356,080. Różnica ta pochodzi ze spłaszczenia naszej sferoidy przy biegunach.

Obwód ziemi przy równiku stanowi 40,000 kilometrów lub 10,000 mil.

Powierzchnia ziemi obejmuje w przybliżeniu 510 milionów kilometrów kwadratowych.

Objętość ziemi: około 1,000 miliardów kilometrów sześciennych, to jest sześcianów, mających każdy tysiąc metrów długości, szerokości i wysokości.

Gęstość ziemi: pięć razy prawie większa od wody, to jest cokolwiek większa od gęstości spatu ciężkiego, równająca się prawie gęstością jodu, jednem słowem wynosząca 5,480 kilogramów na metr sześcienny ziemi. Jest to wyliczenie zrobione przez Cavendish’a zapomocą wagi, wynalezionej i urządzonej przez Mitchell’a. Podług sprostowania, zrobionego przez Baily, ciężkość metra sześciennego wynosi 5,670 kilogramów. To ostatnie wyliczenie zostało potwierdzone przez pp. Wilsing, Cornu, Baille i innych.

Trwanie obrotu ziemi naokoło słońca: 365 dni i godzin sześć, stanowiące rok słoneczny, albo, jeśli mamy być zupełnie dokładnymi, 365 dni 6 godzin 9 minut 10 sekund, co nadaje naszej sferoidzie – na jedną sekundę – szybkość 30,400 metrów, albo siedem mil.

Przestrzeń, przebiegana w krążeniu ziemi na swej osi przez punkty powierzchni, leżące na równiku: 463 metry na sekundę, lub 417 mil na godzinę.

Oto jakie były dane, które J. T. Maston wziął za podstawę do swych wyliczeń: metr, kilogram, sekunda i kąt środkowy, wychodzący z centrum jakiegobądź łuku, równego promieniowi.

Miało to miejsce dnia 5 października, około godziny piątej po południu. J. T. Maston, po dojrzałym rozmyśle, zabrał się do pracy piśmiennej. Niech nikt się nie dziwi, że z taką ścisłością datę rozpoczęcia tak wiekopomnego dzieła oznaczamy. Zaczął on swe zadanie od fundamentów, to jest od liczby, która przedstawia obwód ziemi przy równiku.

Tablica czarna stała gotowa w rogu pracowni na politurowanych nogach dębowych. Była ona dobrze oświetloną jednem z okien, które wychodziło na ogród. Małe laseczki kredy leżały rzędem na deszczułce, przymocowanej u dołu tablicy. Gąbka do ścierania znajdowała się w pobliżu pod lewą ręką matematyka. Ręka prawa a raczej ów przyprawiony haczyk miały kreślić figury, formuły i cyfry.

Na początek J. T. Maston jednym kolistym pociągiem kredki nakreślił obwód, przedstawiający ziemską sferoidę. Przy równiku zgięcie kuli ziemskiej zostało oznaczone linią pełną, przedstawiającą część poprzednią zgięcia, potem linią utworzoną z kropek, przedstawiającą część następną w sposób, uwydatniający kształt figury kulistej. Co zaś do osi, kończącej się u biegunów, nakreślił ją sztrychem prostopadłym w stosunku do równika i oznaczył literami N i S.

dgn16.jpg (184680 bytes)

Nakoniec w prawym rogu tablicy wypisał liczbę, przedstawiającą ilość metrów obwodu ziemi:

40,000,000.

Dopełniwszy tego, pogrążył się w swych wyliczeniach.

Zajęty niemi, zapomniał o świecie bożym i nie zwrócił uwagi na stan powietrza, w którem znaczna zmiana zaszła od południa. Od godziny blizko gotowało się na jednę z tych gwałtownych burz, które wstrząsają organizmem wszelkiej żyjącej istoty. Sine chmury, podobne do bladawych płacht śniegu, skupione na tle szaro-matowem, przesuwały się ociężale ponad miastem. Huk grzmotu w oddali odbijał się dźwięcznem echem pomiędzy ziemią i przestrzenią. Kilka błyskawic zaświeciło w parnem powietrzu i naprężenie elektryczne doszło ostatecznych granic.

Zatopiony w swej pracy, J. T. Maston nie widział i nie słyszał nic.

Wtem dźwięk dzwonka elektrycznego przerwał milczenie, zalegające gabinet uczonego.

– Masz tobie! – mruknął Maston. – To mi dopiero natręctwo. Nie mogąc wejść drzwiami, przeszkadzają mi zapomocą telefonu!… Śliczny wynalazek dla ludzi, którzy potrzebują mieć choć chwilę spokoju!… Będę zmuszony przerwać prąd na czas trwania mojej pracy.

A zbliżając się do przyrządu, spytał:

– Czego tam chcą ode mnie?

– Zamienić słów kilka – odpowiedział głos kobiecy.

– Któż to mówi?…

dgn17.jpg (200850 bytes)

– Czyżeś mnie pan nie poznał, drogi panie Maston?… To ja jestem… mistress Scorbitt!

– Mistress Scorbitt!… Czy uwzięła się nie dać mi ani chwili wytchnienia!

Te ostatnie słowa, niezbyt uprzejme dla zajmującej wdówki, zostały wymówione, szczęściem, w pewnej odległości od aparatu.

Poczem J. T. Maston, pojmując, że mu niepodobna wykręcić się od odpowiedzi chociażby jakim zdawkowym frazesem, przemówił:

– Ach! więc to pani jesteś?

– Tak, ja, drogi panie Maston!

– A czego pani życzysz sobie, mistress Scorbitt?

– Chcę zawiadomić pana, że gwałtowna burza wybuchnie lada chwila!

– I cóż ztąd? Wszak nie mogę temu przeszkodzić…

– Tak, zapewne, ale jestem niespokojna, czyś pan kazał pozamykać okna…

Zaledwie mrs. Evangelina Scorbitt dokończyła tych słów, gdy straszliwy huk grzmotu rozległ się w powietrzu. Zdało się, jakby ogromną sztukę jedwabiu rozdarto na przestrzeni mil kilkunastu. Piorun upadł w pobliżu Balistic-Cottage, a płyn, przeprowadzony nicią telefonu, napełnił w mgnieniu oka gabinet uczonego.

dgn18.jpg (154588 bytes)

J. T., pochylony nad blachą aparatu, otrzymał w samę twarz uderzenie prądu. Policzek ten był chyba najsilniejszym, jaki mogło kiedykolwik dostać oblicze uczonego. Następnie iskra elektryczna, przebiegłszy metalowy haczyk naszego uczonego, przewróciła go, jak domek z kart. Jednocześnie tablica czarna, potrącona przez niego, padła w drugi koniec pokoju. Ostatecznie piorun, wypadłwszy przez niedostrzegalny otwór w szybie, trafił na rurę przewodową i zarył się w ziemi.

Ogłuszony – czemu dziwić się nie powinniśmy, – J. T. Maston podniósł się, potarł, krzywiąc się, różne części ciała i przekonał się, że jest cały i nieuszkodzony. Dopełniwszy tego, z całą zimną krwią, jak przystało na byłego kanoniera, zabrał się do przywrócenia porządku w pracowni – ustawił na nowo sztalugi, ułożył na nich tablice, pozbierał kawałki kredy, porozrzucane na dywanie, i zasiadł do pracy, tak niefortunnie przerwanej.

Wtem spostrzegł, że, skutkiem spadnięcia tablicy, napis, skreślony po prawej stronie, a oznaczający przestrzeń obwodu równika, został w połowie starty. Miał go właśnie poprawić, gdy wtem dzwonek rozległ się powtórnie i to jakimś gorączkowym dźwiękiem.

– Znowu! – burknął Maston.

Podszedł do aparatu.

– Kto tam?… – spytał.

– Mistress Scorbitt.

– Czego chce mistress Scorbitt?

– Czy ten straszny piorun nie uderzył czasem w Balistic-Cottage?

– Tak coś zdaje się!

– Wielki Boże! Więc piorun…

– Uspokój się, mistress Scorbitt!

– Czy nic złego nie spotkało cię, drogi Mastonie?

– Nie spotkało.

– Czy pewien jesteś tego, że nie zostałeś tknięty?…

– Jestem tknięty jedynie pani życzliwością – odpowiedział z galanteryą J. T. Maston.

– Dobra noc, drogi Mastonie!

– Dobra noc, droga mistress Scorbitt!

A wracając na swoje miejsce, dodał:

– Niech dyabli porwą tę babę razem z jej troskliwością! Gdyby mnie nie była przyzwała tak nie w porę do telefonu, nie zostałbym narażony na niebezpieczeństwo zabicia od pioruna!

Tym razem mrs. Scorbitt pozostawiła naszego uczonego w spokoju. Nic już nie miało przeszkodzić J. T. Mastonowi do dokończenia rozpoczętego zadania. Aby zapewnić sobie zupełne bezpieczeństwo z tej strony, przerwał komunikacyę elektryczną.

Biorąc za podstawę liczbę przed chwilą napisaną, wyprowadził z niej różne formuły, nakoniec formułę ostateczną, którą umieścił na prawej stronie tablicy, starłszy wprzód cyfry, z których ją wyprowadził. Następnie pogrążył się w nieskończonej seryi znaków algebraicznych…

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem, a było to dnia 11 października, te zdumiewające wyliczenia zostały ukończone i sekretarz Klubu Strzeleckiego przyniósł swoim kolegom z miną prawdziwego tryumfatora rozwiązanie problematu, na które oczekiwali z bardzo naturalną ciekawością.

Sposób praktyczny dostania się do bieguna północnego dla eksploatowania kopalni węgla ziemnego był ze ścisłością matematyczną obliczony. Tak więc powstało Stowarzyszenie pod firmą „North Polar Practical Association”, któremu rząd Waszyngtonu udzielił koncesyę na kraje północne na wypadek, gdyby rezultat licytacyi oddał je mu na własność. Wiemy już, w jaki sposób odbyła się licytacya i kto otrzymał koncesyę. Po dopełnieniu wszystkich potrzebnych formalności nowe Stowarzyszenie odwołało się do współudziału kapitalistów obu półkul.

 

Rozdział VII

W którym prezes Barbicane mówi tylko tyle, ile mu powiedzieć wypada.

 

dniu 22 grudnia wszyscy należący do składki na rzecz Stowarzyszenia „Barbicane and Co.” zostali wezwani na ogólne zebranie. Jako miejsce zebrania się oznaczono salony Klubu Strzeleckiego, mieszczące się w hotelu Union-square. Prawdę powiedziawszy, nie mogły one pomieścić tłumu niezliczonego akcyonaryuszów. Ale czy sposób jest odbyć meeting na dworze, na jednym z placów Baltimore, w porze, w której termometr opada o dziesięć stopni poniżej zera?

Obszerny przysionek Klubu Strzeleckiego był zazwyczaj – zapewne pamiętają o tem czytelnicy – ozdobiony działami rozmaitego kalibru, świadczącemi o szlachetnem powołaniu jego członków. Wyglądał on jak prawdziwe muzeum artyleryi. Przytem meble, tak stołki jak stoły, fotele jak sofy, przypominały swą formą dziwaczną te narzędzia mordercze, które posłały do lepszego świata tylu zacnych ludzi, pragnących najgoręcej umrzeć nieinaczej jak ze starości.

Otóż tedy w dniu owego zebrania powynoszono te drogocenne sprzęty. Prezes Barbicane bowiem nie wojennemu, ale przemysłowo-pokojowemu zgromadzeniu miał przewodniczyć. Trzeba było usunąć zwyczajne umeblowanie, by zrobić miejsce dla licznych akcyonaryuszów, zbiegających się ze wszystkich punktów Stanów Zjednoczonych. W przysionku, jak również w przyległych salonach, pchano się, tłoczono, duszono, że już nie wspomnimy o tłumie, którego koniec sięgał samego środka Union-square’u.

Samo się przez się rozumie, że członkowie Klubu Strzeleckiego, którzy najpierwsi podpisali się na składkę dla nowego Stowarzyszenia, zajmowali miejsca w pobliżu biura. Pomiędzy nimi wyróżniały się oblicza tryumfujące i rozpromienione pułkownika Bloomsberry, Tom’a Hunter o drewnianych nogach, i ich kolegi, fertycznego Bilsby. Wygodny fotel był z przynależną galanteryą zachowany dla mrs. Evangeliny Scorbitt, która, co prawda, miałaby prawo, będąc w znaczniejszej części właścicielką nieruchomości podbiegunowej, zasiąść tuż obok prezesa Barbicane. Tłum kobiet, należących do wszystkich warstw społeczeństwa, mienił się różnemi barwami kapeluszy, upstrzonych kwiatami piór najdziwaczniejszych, wstęg najróżnokolorowszych, i cały ten tłum hałaśliwy tłoczył się pod oszklonem sklepieniem przysionka.

Wogóle, a przynajmniej w ogromnej większości, akcyonaryusze, obecni na tem zebraniu, mogli być uważani nietylko jako stronnicy, ale jako przyjaciele osobiści członków Rady administracyjnej.

Zrobimy tu maleńką uwagę. Delegaci europejscy, to jest: szwedzki, duński, angielski, holenderski i ruski, zajmowali miejsca wyłącznie dla nich przeznaczone, a jeśli należeli do tego zebrania, to dlatego, że każdy z nich zakupił pewną liczbę akcyj, co mu dawało prawo do rady. Tak jak byli jednomyślnymi w pragnieniu nabycia krajów podbiegunowych, tak teraz również jednomyślnie pragnęli wyszydzić nabywców. Można łatwo wyobrazić sobie, jak bardzo byli ciekawi usłyszeć to, co prezes Barbicane miał na zebraniu oznajmić interesowanym. Wiadomość ta miała bezwątpienia rzucić światło na środki, obmyślane w celu dostania się do bieguna północnego. W tem bowiem leżała największa trudność, stokroć większa od samego eksploatowania kopalni węgla. Jeżeli znajdzie się jaki zarzut do zrobienia, delegaci: Eryk Baldenak, Borys Karkow, Jakób Jansen, Jan Harald, nie omieszkają zabrać głos. Ze swej strony major Donellan, namawiany przez Deana Toodrink, postara się przyprzeć do muru współzawodnika swego, Impeya Barbicane.

Była ósma godzina wieczorem. Przysionek, salony, dziedzińce Klubu Strzeleckiego błyszczały światłem żyrandoli Edisona. Od chwili otwarcia podwoi, oblężonych przez publiczność, gwar rozpraw nie ustawał ani na chwilę. Wszystko jednak uciszyło się, skoro odźwierny oznajmił przybycie Rady administracyjnej.

Tam, na estradzie, przybranej w draperye, za stołem, przykrytym ciemnem suknem, zasiadł pod samem światłem żyrandola prezes Barbicane, sekretarz J. T. Maston i kolega ich, kapitan Nicholl. Potrójne „hurra!” zagrzmiało pod sklepieniem przysionka, rozlegając się aż w przyległe ulice.

J. T. Maston i kapitan Nicholl zasiedli uroczyście, w pełni sławy.

Wówczas prezes Barbicane, który stał dotąd, włożył rękę lewą do kieszeni, prawą za kamizelkę i w te słowa przemówił:

„Szanowni akcyonaryusze i akcyonaryuszki!

„Rada administracyjna North Polar Practical Association zgromadziła was w salach Klubu Strzeleckiego celem udzielenia wam ważnej wiadomości.

„Dowiedzieliście się z piśmiennej szermierki dzienników, że celem naszego nowego Stowarzyszenia jest wyzyskanie pokładów węgla ziemnego przy biegunie północnym, i na te pokłady otrzymaliśmy koncesyę rządu związkowego. Posiadłość ta, nabyta na publicznej sprzedaży, jest udziałem właścicieli interesu, o którym mowa. Fundusze, oddane im do rozporządzenia, a zebrane składką, ukończoną w dniu 11 grudnia zeszłego roku, stawiają ich w możności uorganizowania tego przedsięwzięcia, którego korzyści wyniosą procent, jakiego po dziś dzień nie przyniosła jeszcze ani jedna operacya handlowa lub przemysłowa.”

W tem miejscu dały się słyszeć szmery zadowolenia, które na chwilę przerwały wylew krasomówczej werwy przemawiającego.

„Jest wam wiadomem – ciągnął dalej, – co nas naprowadziło na przypuszczenie istnienia obfitych pokładów węgla ziemnego, a może nawet słoniowej kości kopalnej, w strefach podbiegunowych. Dokumenty, ogłoszone przez dzienniki świata całego, nie pozwalają na najmniejszą wątpliwość co do istnienia tych pokładów.

„Otóż tedy, moi panowie, węgiel ziemny jest źródłem i podstawą całego tegoczesnego przemysłu. Nie mówiąc już o węglu, zużywanym na opał lub na wyprodukowanie pary i elektryczności, czyż zdołam wyliczyć rozmaite produkty, jakie mu zawdzięczamy? farby: czerwoną, mchową, indygo, karminową; perfumy wanilii, gorzkich migdałów, gwoździkowe, winter-green, anyżowe, kamforowe, macierzankowe, heliotropowe; kwas salicylowy, antipirynę, benzynę, naftalinę, taninę, saccharinę, smołę, asfalt, żywicę, oliwę do smarowania kół, pokost i t.d., i t.d.”

Wyrecytowawszy to wszystko jednym tchem, mówca zaczerpnął płucami powietrza, jak zdyszany szybkobiegacz, który staje w biegu na chwilę, by nabrać tchu. Potem ciągnął dalej:

„Jest rzeczą pewną, że węgiel ziemny, ta materya cenna ponad wszystko, wyczerpie się w czasie niedalekim wskutek niepomiernego jej zużywania. Nim pięćset lat upłynie, kopalnie węgla, obecnie eksploatowane, opróżnią się całkowicie.”

– Nie wystarczą one i na trzysta lat! – zawołał jeden ze słuchaczy.

– Ani nawet na dwieście! – dodał drugi.

„Czy czas ten nadejdzie prędzej, czy później – mówił dalej prezes Barbicane, – my wystawmy sobie, że zbraknie nam węgla przed końcem dziewiętnastego wieku, i usiłujmy odkryć nowe jego pokłady.”

Tu nastąpiła przerwa, dozwalająca słuchaczom nastawić dobrze uszu, a następnie dalszy ciąg zaczętej przemowy:

„Dlatego to, szanowni panowie i panie, powstańmy i pędźmy do północnego bieguna.”

Publiczność poruszyła się, powstała, gotowa pakować się w drogę, jak gdyby prezes Barbicane miał tuż pod ręką okręt, udający się w kraje północne.

Uwaga, rzucona głosem cierpkim a donośnym przez majora Donellan, powstrzymała ten ruch, cechujący zarówno zapał jak nierozwagę.

– Nim odbijecie od lądu – rzekł, – pozwolę sobie zadać pytanie: w jaki sposób zamierzacie się dostać do bieguna? Czy czasem nie wodą?

– Ani wodą, ani ziemią, ani powietrzem – odpowiedział ze słodyczą prezes Barbicane.

Zgromadzenie usiadło, miotanę łatwą do zrozumienia ciekawością.

„Nie jest to dla was tajemnicą – prawił dalej mówca, – jakie robiono usiłowania celem dostania się do tego niedostępnego punktu ziemskiej półkuli. Wszelako uważam za stosowne przypomnieć wam to w krótkości. Będzie to oddaniem hołdu winnego śmiałym pionierom, którzy wyszli zwycięzko, lub zginęli w tych nadludzkich wyprawach.”

W tem miejscu szmer pochwalny dał się słyszeć w całem zgromadzeniu.

„W 1845 roku – mówił dalej prezes Barbicane – anglik Jan Franklin w trzeciej wycieczce na okrętach Erebus i Terror, której celem było przedostanie się do bieguna, Jan Franklin, powtarzam, zapuszcza się w okolice północne i ginie bez wieści.

„W 1854 roku amerykanin Kane i jego porucznik Morton puszczają się odważnie na poszukiwanie Jana Franklina. Powracają cali z wyprawy, ale bez okrętu Advance, który zaginął wśród lodowisk.

„W roku 1859 anglik Mac Clintock odnajduje dokument, z którego dowiaduje się, że nie pozostała ani jedna dusza żyjąca z załogi Erebusa i Terrora.

„W roku 1860 amerykanin Hayes wyrusza z Bostonu na statku United-States, przepływa poza ośmdziesiąty pierwszy równoleżnik i powraca w r. 1862, nie zdoławszy dostać się wyżej, pomimo bohaterskich usiłowań swych towarzyszy.

„W roku 1869 kapitanowie Koldervey i Hegemann, obaj niemcy, wyruszają z Bremerhaven na okrętach Hansa i Germania. Hansa, zmiażdżona przez lodowiska, tonie cokolwiek poniżej siedmdziesiątego pierwszego stopnia szerokości, a załoga zawdzięcza swe ocalenie jedynie szalupom, które jej ułatwiają przedostanie się na wybrzeża Grenlandyi. Pomyślniejszym jest los Germanii, która powraca do portu Bremerhaven, nie zdoławszy wszakże przepłynąć poza siedmdziesiąty siódmy równoleżnik.

„W roku 1871 kapitan Hall odpływa z New-Yorku na statku Polaris. W cztery miesiące potem ten odważny marynarz umiera z wycieńczenia i trudów podczas ciężkiej zimy. W rok potem Polaris, pchany lodowiskami, ginie, rozbity przez kołyszące się kry, nie wzniósłszy się nawet do ośmdziesiątego drugiego stopnia szerokości. Ośmnastu ludzi z załogi, odpłynąwszy pod rozkazami porucznika Tyson na tratwie z lodu, pchanej falami oceanu, dostają się żywi do lądu. Trzynastu ludzi, pozostałych na parowcu, ginie wraz z nim.

„W roku 1875 anglik Nares opuszcza Portsmouth na okrętach Alerte i Découverte. Podczas tej pamiętnej wyprawy, w której załoga staków rozłożyła zimowe kwatery pomiędzy ośmdziesiątym drugim i ośmdziesiątym trzecim równoleżnikiem, kapitan Markham, posuwając się w kierunku północy, stanął o czterysta tylko mil (740 kilometrów) od bieguna północnego, dokąd nie dostał się przed nim żaden żywy człowiek.

„W roku 1879 nasz znakomity rodak i współobywatel Gordon Bennett…”

W tem miejscu potrójne hurra zagrzmiało na cześć „znakomitego współobywatela”, redaktora „New York Heralda.”

„… uzbraja statek Jeannette i powierza go dowództwu komendanta De Long, należącego do rodziny pochodzenia francuzkiego. Jeannette wyrusza z San Francisco z trzydziestu trzema ludźmi, przepływa cieśninę Behringa, ujęta jest pomiędzy ławy lodowe na wysokości wyspy Herald i zatapia się w morzu na wysokości wyspy Bennett, mniej więcej przy siedmdziesiątym siódmym równoleżniku. Załoga nie widzi przed sobą innego środka ocalenia, jak skierować się na południe w czółenkach, ocalonych od rozbicia i ciągnionych po wierzchu ław lodowych. Głód i zimno dziesiątkują ich. Komendant De Long umiera w październiku. Znaczna liczba jego towarzyszy ginie również i zaledwie dwunastu powraca z wyprawy.

„Nakoniec w roku 1881 amerykanin Greely wyrusza z portu Saint-Jean w Nowej Ziemi na parowcu Proteusz, celem zaprowadzenia stacyi w zatoce Lady Franklin, na ziemi Granta, cokolwiek niżej ośmdziesiątego drugiego stopnia. Tam to założono fortecę Conger. Ztamtąd śmiali, zahartowani na zimno podróżnicy udają się na zachód i północ zatoki. Porucznik Lockwood wraz z towarzyszem Brainardem w maju 1882 roku wznoszą się aż do ośmdziesiątego trzeciego stopnia, prześcigając kapitana Markhama o kilka mil.

„Jest to najdalszy po dziś dzień doścignięty punkt. Jest to Ultima Thule kartografii podbiegunowej!”

W tem miejscu zagrzmiały hurra na cześć podróżników amerykańskich.

„Ale – ciągnął dalej prezes Barbicane – wyprawa ta miała się nieszczęśliwie zakończyć. Proteusz tonie, a dwudziestu czterech osadników Północy skazanych jest na najstraszniejszą niedolę. Doktór Pavy, francuz rodem, i wielu innych giną marnie. Greely, któremu przychodzi w pomoc Thétis w 1883 r., przywozi z powrotem zaledwie sześciu towarzyszy. Jeden z bohaterów, porucznik Lockwood, ginie również, przydając jeszcze jedno nazwisko do bolesnej martyrologii tych krain.”

Tym razem milczenie pełne poszanowania przyjęło słowa prezesa Barbicane, którego wzruszenie podzielało całe zgromadzenie.

Prezes mówił dalej donośnym głosem:

„Tak więc, pomimu tylu poświęceń i takiej odwagi, ośmdziesiąty czwarty równoleżnik nie został ani razu przekroczony. A nawet ośmielę się twierdzić, że nie stanie się to nigdy przy pomocy środków, dotychczas używanych, czy to okrętami, dla dostania się do ław lodowych, czy to tratwami, dla przesuwania się po nich. Nie jest danem człowiekowi narażać się bezkarnie na takie niebezpieczeństwa, znosić takie obniżenie temperatury. Innych dróg trzeba spróbować, chcąc zdobyć biegun północny.”

Znać było po drżeniu, wstrząsającem słuchaczy, że nadeszła chwila, w której wiadomość najbardziej ich interesująca, tajemnica najgorączkowiej a bezskutecznie zgłębiana, miała im być objawioną.

– Jakże się pan do tego weźmiesz, mój panie? – spytał ironicznie delegat Anglii.

– Za dziesięć minut dowiesz się o tem, majorze Donellan – odpowiedział prezes Barbicane, – i dodam jeszcze – mówił, zwracając się do akcyonaryuszów: – Miejcie w nas ufność, panowie, gdyż promotorzy tego przedsiębiorstwa są to ci sami, którzy, wyruszywszy w pocisku walcowato-konicznym…”

– Walcowato-komicznym! – zawołał złośliwie Dean Toodrink.

„… odważyli się jechać na księżyc…”

– Z którego, jak widzimy, powrócili! – dodał sekretarz majora Donellan, którego nieprzyzwoite obserwacye wywołały powszechne oburzenie.

Ale prezes Barbicane wzruszył ramionami i prawił dalej głosem pewnym:

„Tak jest, za dziesięć minut, panowie i panie, dowiecie się, o co chodzi!”

Szmer, złożony z przeciągłych oh! eh! i ach! przyjął to oświadczenie.

W istocie, zdawało się, że mówca powiedział do swych słuchaczy:

„Nim dziesięć minut minie, znajdziemy się u bieguna.”

Mówił dalej w tych słowach:

„Ale najpierw zadajmy sobie pytanie: czy to ląd stały stanowi tę północną pokrywę ziemi? Czy nie jest to czasem morze, a komendant Nares czy nie miał czasem słuszności, nazywając ją „morzem paleokrystycznem”, to jest morzem dawnych lodów? Na to pytanie odpowiadam: Nie, nie jesteśmy tego zdania, nie sądzimy, aby tak było.”

– Takie twierdzenie nie jest wystarczającem! – zawołał Eryk Baldenak. – W kwestyi tej nie należy „sądzić”, ale być pewnym…

„A więc jesteśmy pewni, odpowiem memu niecierpliwemu współzawodnikowi. Tak jest. Nie jest to morze, lecz grunt stały, który nabyło Stowarzyszenie North Polar Practical Association i którego obecnie, gdy został własnością Stanów Zjednoczonych, żadna potencya europejska nie zdoła im wydrzeć!”

Daje się słyszeć szmer na ławach, zajmowanych przez delegatów Starego Świata.

– To mi dopiero nabytek!… Dziura pełna wody… miednica… której niezdolni jesteście wypróżnić! – zawołał Dean Toodrink.

Koledzy przytakiwali mu szmerem zadowolenia.

„Nie, moi panowie – odparł z żywością prezes Barbicane. – Tam się znajduje ląd, ląd stały, płaszczyzna, która się wznosi… może jak pustynia Gobi w Azyi środkowej… o trzy lub cztery kilometry ponad powierzchnię morza. To, co powiadam, zostało łatwo i logicznie wywnioskowane z obserwacyj, robionych na okolicach graniczących, których kraje podbiegunowe są niejako przedłużeniem. W swych podróżach celem zwiedzenia tych stron Nordenskjöld, Peary, Maaignard sprawdzili, że Grenlandya, to jest powierzchnia jej, wznosi się coraz bardziej, idąc w kierunku północy. O sto sześćdziesiąt kilometrów ku środkowi, idąc od wyspy Diskö, wysokość powierzchni jest na dwa tysiące trzysta metrów. Otóż ze względu na te spostrzeżenia, tudzież ze względu na rozmaite płody, tak zwierzęce, jak roślinne, znajdywane w odwiecznych skorupach lodowych, jak naprzykład szkielety mastodontów, kły i zęby słoniowe, pnie drzew szyszkowatych, można twierdzić napewno, że ląd ten był niegdyś ziemią żyzną, zamieszkaną przez zwierzęta napewno, przez ludzi prawdopodobnie. Zostały tam zagrzebane gęste lasy z czasów przedhistorycznych, zamienione obecnie na pokłady węgla ziemnego, które nie omieszkamy wydobyć. Tak! to, co rozciąga się wkoło bieguna, jest lądem stałym, lądem, nietkniętym nogą ludzką, lądem, na którym zatkniemy wkrótce flagę Stanów Zjednoczonych Ameryki północnej.

Grzmot oklasków.

Skoro ostatnie echa ucichły w dalekich zakrętach skweru Union, usłyszano piskliwy dyszkant majora Donellan. Oto co mówił on:

– Upłynęło już siedm minut z dziesięciu, w ciągu których miałeś nas pan zaprowadzić do bieguna…

– Będziemy tam za trzy minuty – odrzekł oschle prezes Barbicane.

I ciągnął dalej:

„Jednakże ląd ten, stanowiący nabytą przez nas nieruchomość, a wysoko wzniesiony ponad powierzchnię morza, jak to jest naszem ogólnem mniemaniem, jest okryty wiekuistemi lodami, zawalony lodowemi górami i polami, jednem słowem znajduje się w takich warunkach, że eksploatacya węgla byłaby trudną…”

– Niemożliwą! – powiedział Jan Harald, podkreślając to twierdzenie wymownym ruchem.

„Niemożliwą, niech i tak będzie – odpowiedział Impey Barbicane. – Otóż właśnie nasze usiłowania dążą do usunięcia tej niemożliwości. Nietylko nie będziemy potrzebowali okrętów, ani sani, by dojść do bieguna, ale, dzięki mającym być użytemi przez nas środkom, stopienie lodów dawnych i nowych dokona się jakby dotknięciem różdżki czarodziejskiej i nie będzie kosztowało ani jednego dolara z naszego kapitału, ani jednej minuty z naszej pracy.”

Tu nastała cisza, jakby makiem zasiał. Słuchacze zbliżali się do chwili uroczystej, jak się elegancko wyraził Dean Toodrink, szepcząc swoje obserwacye do ucha Jakóba Jansena.

„Panowie – mówił dalej prezes Klubu Strzeleckiego, – Archimedes, by ruszyć świat z posad, potrzebował tylko… punktu oparcia. Otóż ten punkt oparcia znaleźliśmy. Wielki geometra Syrakuzy szukał dźwigni… tę dźwignię my posiadamy. Jesteśmy więc w możności ruszyć z miejsca biegun…

– Ruszyć z miejsca biegun!… – zawołał Eryk Baldenak.

– Sprowadzić go do Ameryki!… – krzyknął Jan Harald.

Zapewne prezes Barbicane nie chciał jeszcze wypowiedzieć wszystkiego, gdyż, nie odpowiadając na te wykrzykniki, mówił dalej:

„Co zaś do punktu oparcia…”

– Nie wymieniaj go! nie wymieniaj! – zawołał jeden z przytomnych głosem gromkim.

„Co zaś do tej dźwigni…”

– Zachowaj to w tajemnicy!… – krzyknęła większość zebranych widzów.

„Stanie się, jak żądacie…” – odpowiedział prezes Barbicane.

Można wyobrazić sobie, jak dalece odpowiedź ta podrażniła delegatów europejskich. Pomimo ich natarczywych żądań, mówca nie wyjawił sekretu. Poprzestał na dodaniu jeszcze słów paru:

„Co się zaś tyczy rezultatów pracy mechanicznej, pracy, niemającej podobnej sobie w rocznikach przemysłu, a którą mamy rozpocząć i doprowadzimy do końca dzięki współudziałowi waszych kapitałów, niezwłocznie was o niej powiadomię.”

– Słuchajcie!… Słuchajcie!

Można wyobrazić sobie, jak słuchano!

„Najprzód – mówił dalej prezes Barbicane – pomysł tego nadzwyczajnego dzieła zawdzięczamy jednemu z naszych najuczeńszych, najbardziej poświęconych, najznakomitszych kolegów. Jemu również należy się chwała za to, że obliczeniami swemi umożliwił zamienienie tego pomysłu w czyn, przejście z teoryi do praktyki, gdyż jeśli eksploatowanie pokładów węgla w krajach północnych jest igraszką, poruszenie z miejsca bieguna jest problematem, który rozwiązać mogła jedynie wyższa mechanika. Oto dlaczego zwróciliśmy się do szanownego sekretarza Klubu Strzeleckiego, pana J. T. Mastona.”

dgn19.jpg (174193 bytes)

– Niech żyje J. T. Maston! – krzyknęło całe zgromadzenie, zelektryzowane obecnością tej znakomitej i nadzwyczajnej osobistości.

Ach! jakże rozkosznie wzruszoną była mrs. Evangelina Scorbitt oklaskami, jakie zagrzmiały na cześć sławnego matematyka, jak błogo wstrząsnęły one jej kochającem sercem!

On tymczasem, pełen skromności, która go zawsze cechowała, pochylał zwolna swą głowę w prawo i w lewo, i końcem haczyka salutował rozentuzyazmowaną publiczność.

„Szanowni akcyonaryusze – mówił znowu prezes Barbicane, – jeszcze podczas owego wielkiego mitingu, którym obchodziliśmy przybycie francuza Michała Ardana do Ameryki, na kilka miesięcy przed naszą wycieczką na księżyc…”

Ten yankes mówił z taką prostotą o tej podróży, jakby szło o przejażdżkę z Baltimore do Nowego Yorku!

„… J. T. Maston wykrzyknął: „Wynajdźmy machiny, znajdźmy punkt oparcia i wyprostujmy oś ziemi!” Otóż, wy wszyscy tu obecni, wiedzcie… Machiny odpowiednie są wynalezione, punkt oparcia odkryty: wszystkie nasze usiłowania zwrócimy do wyprostowania osi ziemskiej!”

Tu nastąpiła chwila ogólnego zdumienia, na określenie którego jedni tylko francuzi mają odpowiednie ludowe orzeczenia.

– Jakto!… Panu się marzy naprostować oś ziemi? – wrzasnął major Donellan.

– Tak, panie – odpowiedział prezes Barbicane, – a raczej mamy sposób stworzyć nową, na której będzie odtąd odbywać się obrót dzienny…

– Zmienić obrót dzienny!… – powtórzył pułkownik Karkow, którego oczy rzucały błyskawice.

– Tak jest, i nie zmieniając jego trwania – odpowiedział prezes Barbicane. – Operacya, przez nas obmyślana, sprowadzi biegun teraźniejszy mniej więcej na sześćdziesiąty siódmy równoleżnik, i w tych warunkach z ziemią będzie to samo, co z planetą Jowiszem, którego oś jest prawie prostopadłą w stosunku do planu drogi, przez nią przebieganej. Otóż to poruszenie z miejsca na przestrzeń dwudziestu trzech stopni i dwudziestu ośmiu minut będzie wystarczającem, by naszej planecie dać ilość ciepła, mogącą stopić lody, nagromadzone od milionów wieków!

Publiczność była w podziwieniu. Nikt nie przerywał mówcy, nikt nie myślał nawet o oklaskach. Wszyscy byli pod czarem tej idei, jednocześnie genialnej i prostej: zmienić oś, na której obraca się ziemska sferoida!

dgn20.jpg (184887 bytes)

Zaś europejscy delegaci byli całkiem oszołomieni, zmiażdżeni, unicestwieni – siedzieli w milczeniu, pogrążeni w zupełnem osłupieniu.

Ale oklaski zabrzmiały z niesłychaną siłą, skoro prezes Barbicane zakończył swą przemowę wnioskiem, szczytnym swą prostotą:

„Tak więc słońce samo podejmie się stopić lodowe góry i ławy lodowe, słońce samo umożliwi przystęp do bieguna północnego!”

– A zatem – powiedział major Donellan, – ponieważ człowiek nie może dojść do bieguna, biegun sam przyjdzie do człowieka?…

– Nieinaczej! – odrzekł prezes Barbicane.

 

Rozdział VIII

„Tak jak na Jowiszu?” – powiedział prezes Klubu Strzeleckiego.

 

ak jest! Tak jak na Jowiszu!

Podczas pamiętnego posiedzenia na owym mitingu na cześć Michała Ardana – przypomnianym bardzo w porę przez mówcę – jeśli J. T. Maston wykrzyknął zapalczywie: „Wyprostujmy oś ziemi!” – pobudziła go do tego ta okoliczność, że śmiały i pełen ognistej fantazyi francuz, jeden z bohaterów Podróży z ziemi na księżyc, towarzysz prezesa Barbicane i kapitana Nicholl, zaintonował hymn pochwalny na cześć najpotężniejszej planety naszej w świecie słonecznym. Francuz w swym wspaniałym panegiryku wysławiał wymownemi słowy jej przewagi zupełnie wyłączne, które tu w krótkości streścimy.

Tak więc, podług zagadnienia, rozwiązanego przez rachmistrza Klubu Strzeleckiego, nowa oś obrotowa miała być podstawioną na miejsce starej, na której ziemia się kręci „od chwili, jak świat jest światem”, jak mówi przypowieść ludowa. Prócz tego ta nowa oś miała być prostopadłą w stosunku do planu przebieganej przez nią drogi. W tych warunkach położenie klimatyczne starego bieguna północnego byłoby odpowiednie położeniu obecnemu Trondjhem w Norwegii podczas wiosny. Jego skorupa paleokrystyczna stopiłaby się naturalnie od promieni słońca. Do tego klimaty zostałyby rozdzielone na naszej sferoidzie tak, jak na powierzchni Jowisza.

W samej rzeczy, pochylenie osi tej planety, albo, mówiąc innemi słowami, kąt, który jej oś obrotowa tworzy z planem jej ekliptyki, jest 88°13’. Jednym stopniem i czterdziestu siedmiu minutami więcej, a oś byłaby zupełnie prostopadłą w stosunku do planu drogi, przez nią wkoło słońca przebieganej.

Zresztą, uważamy to obowiązkiem naszym powiedzieć, że usiłowania, robione przez Stowarzyszenie Barbicane and Co., dążące do zmiany warunków obecnych położenia ziemi, nie dążyły, mówiąc jasno, do prostowania jej osi. Biorąc rzecz ze strony czysto mechanicznej, żadna siła, chociażby najpotężniejsza, nie mogłaby tego dokazać. Ziemia nie jest przecież pulardą na rożnie, obracającą się wkoło osi namacalnej, którą można wziąć w ręce i przesuwać z miejsca na miejsce podług fantazyi. Ale, bądź-co-bądź, stworzenie nowej osi było możliwem, a nawet, powiedzieć można, łatwem do uskutecznienia, skoro punkt oparcia, o którym marzył Archimedes, dźwignia, wynaleziona przez J. T. Mastona, była w posiadaniu tych pomysłowych inżynierów.

Wszelako, ponieważ oni, jak się zdawało, byli zdecydowanymi trzymać wynalazek w tajemnicy do jakiegoś, im tylko wiadomego czasu, musiano się z tem zgodzić i poprzestać na zastanawianiu się nad skutkami.

Nie omieszkały zająć się tem najprzód dzienniki i przeglądy, przypominając uczonym, a pouczając nieświadomych o skutkach położenia prostopadłego osi Jowisza w stosunku do planu przebieganej przez niego drogi.

Jowisz, stanowiący część świata słonecznego, na równi z Merkurym, Wenerą, Ziemią, Marsem, Saturnem, Uranusem i Neptunem, krąży prawie o dwieście milionów mil od wspólnego ogniska, objętość zaś jego jest tysiąc trzysta razy większa od objętości ziemi.

Otóż, jeśli wierzyć mamy, że znajdują się mieszkańcy na powierzchni Jowisza, przedstawiamy czytelnikom wygody, a raczej korzyści niezaprzeczone, jakich owi mieszkańcy używają na tej planecie, korzyści, uwydatnione tak fantazyjnie na owym pamiętnym mitingu, który poprzedził podróż na księżyc.

A najprzód musimy powiedzieć, że podczas obrotu dziennego Jowisza, obrotu, który trwa zaledwie 9 godzin 55 minut, dnie są niezmiernie równe nocom na jakimkolwiek stopniu szerokości – to jest dnie mają 4 godziny 77 minut, a noce również tyle.

„To mi porządek, który dogadza ludziom przyzwyczajeń systematycznych – mówili ci, co wierzyli w istnienie mieszkańców na Jowiszu. – Musi im się wydawać rozkosznem życie tak regularne!”

A więc tejże samej rozkoszy doznaliby i mieszkańcy ziemi, jeśliby prezes Barbicane doprowadził do skutku swoje zamiary. Tylko, ponieważ ruch obrotowy nowej osi ziemskiej nie zwiększyłby się, ani zmniejszył, ponieważ dwadzieścia cztery godzin dzieliłoby zawsze dwa południa, po sobie następujące, a więc dnie i noce miałyby również po dwanaście godzin, bez względu, jakimby był punkt ziemi. Zmrok i jutrzenka przedłużałyby dnie o przeciąg czasu zupełnie równy. Żylibyśmy wśród wiekuiście trwającego porównania dnia z nocą, które obecnie ma miejsce tylko w dniu 21 marca i 21 września na wszystkich szerokościach kuli ziemskiej, podczas gdy gwiazda promienna opisuje swą pozornie krzywą linię na planie równika.

„Ale zjawiskiem klimatycznem najciekawszem i najbardziej interesującem – dodawali z całą słusznością zapaleńcy – będzie nieobecność pór roku!”

I w istocie, zmiany coroczne, znane pod nazwą wiosny, jesieni, lata i zimy, pochodzą z pochylenia osi nad planem drogi, przez nią przebieganej. Mieszkańcy Jowisza nie znają tych zmian wcale. Otóż teraz i mieszkańcy ziemi pożegnają się z niemi. Z chwilą, gdy nowa oś stanie prostopadle do ekliptyki, nie będzie już stref lodowatych, ani gorących, ale cała ziemia będzie się cieszyć rozkoszami strefy umiarkowanej.

Dlaczego? – zaraz wyjaśnimy.

Co to jest strefa gorąca?

Jest to część powierzchni kuli ziemskiej, zawarta pomiędzy zwrotnikami Raka i Koziorożca. Wszystkie punkty tej strefy cieszą się widzeniem słońca u zenitu dwa razy do roku, wtedy, gdy inne punkty zwrotnikowe oglądają to zjawisko tylko raz w rok.

Co to jest strefa umiarkowana?

Jest to część powierzchni kuli ziemskiej, zawierająca kraje, leżące pomiędzy zwrotnikami i kołami biegunowemi, mianowicie pomiędzy 23°28’ i 66°72’ stopniem szerokości, i nad któremi słońce nie wznosi się nigdy do zenitu, ale ukazuje się każdego dnia powyżej widnokręgu.

Co to jest strefa lodowata?

Jest to część okolic podbiegunowych, nieogrzewanych promieniami słońca przez znaczny przeciąg czasu, który w blizkości bieguna przeciąga się do sześciu miesięcy.

Jak to zrozumieć łatwo, skutkiem różnych stopni wysokości, do których dochodzi słońce, wznosząc się ponad widnokrąg, wynika gorąco nadzwyczajne dla strefy gorącej; umiarkowane, choć zmienne w miarę oddalenia od zwrotników, dla strefy umiarkowanej; zimno niesłychane dla strefy lodowatej, zaczynając od kół biegunowych, a kończąc przy biegunach.

Ten zwyczajny porządek rzeczy zmieniłby się na powierzchni ziemi, gdyby oś stanęła prostopadle. Słońce stałoby nieruchomie na planie równika. Od początku do końca roku przebiegałoby niezmiennie swą drogę w ciągu dwunastu godzin, wznosząc się do pewnej odległości od zenitu, równej ze stopniem szerokości miejsca, a więc o tyle wyżej, o ile punkt ten jest bardziej zbliżonym do równika. Tak więc dla krajów, położonych na dwudziestym stopniu szerokości, wznosiłoby się ono codzień do siedmdziesięciu stopni ponad horyzont, – dla krajów, leżących na czterdziestym dziewiątym stopniu, do czterdziestu jeden, – dla punktów, leżących na sześćdziesiątym siódmym równoleżniku, do dwudziestu trzech stopni. Tym sposobem dnie zachowałyby najzupełniejszą jednostajność, odmierzaną przez słońce, które wschodziłoby i zachodziło co dwanaście godzin na jednym i tym samym punkcie widnokręgu.

„Zważcie tylko, jakie ztąd wypłynęłyby dogodności! – powtarzali stronnicy prezesa Barbicane. – Każdy, stosownie do upodobania lub temperamentu, byłby w możności obrać dla siebie klimat, najodpowiedniejszy dla swego kataru lub reumatyzmu; na całej kuli ziemskiej nie dałoby się uczuć zmiany temperatury, w istocie nieznośne!”

Jednem słowem Barbicane and Co., ci nowocześni tytani, umyślili zmienić stan rzeczy, istniejący od chwili, gdy sferoida ziemska, pochylona nad przebieganą przez się drogą, ześrodkowała się, by zostać tem, czem jest obecnie.

Co prawda, to były i ujemne strony tej przemiany. Badacz naprzykład straciłby niejednę konstelacyę lub gwiazdę z tych, które przywykł widywać na sklepieniu niebios. Poeta nie miałby już długich nocy zimowych, ani długich dni letnich do opiewania rymami kwiecistemi. Ale co tam po tem, jaka korzyść z tego dla ogółu śmiertelników?

„Zresztą – mówiły dzienniki, przyjazne prezesowi Barbicane, – ponieważ płody ziemi zostaną uporządkowane, rolnik będzie mógł zastosować do każdego gatunku roślinności temperaturę, która mu się odpowiednią wyda.”

„Cóż znowu! – odzywały się organy niechętne – czyż to nie będzie już deszczów, gradów, burz, wichrów, trąb powietrznych, jednem słowem tych wszystkich zjawisk, które niszczą nieraz ze szczętem zbiory i dobytek rolników?”

„Bezwątpienia – odpowiadał chór przyjaciół, – ale te klęski będą, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, rzadszemi, wskutek jednostajności klimatycznej, która nie będzie dopuszczać zamieszania atmosfery. Tak, ludzkość zyska niezmiernie wiele przy tej zmianie porządku rzeczy. Tak jest! to będzie zupełny przewrót na kuli ziemskiej. Tak, Barbicane and Co., przyniosą niespożyte korzyści pokoleniom obecnym i następnym, znosząc wraz z nierównością dni i nocy nieznośną zmienność pór roku. Tak, ziemia nasza, na powierzchni której, jak mówi Michał Ardan, jest zawsze zaciepło lub zazimno, nie będzie już nadal siedliskiem katarów, kaszlów, zapaleń płuc. Nie będzie już więcej zakatarzonych, chyba ci, którzy sami tego zechcą, skoro będzie rzeczą tak łatwą zamieszkać w stronie, odpowiedniej dla płuc każdego zosobna śmiertelnika.”

W numerze z dnia 27-go grudnia Sun, dziennik new-yorkski, zakończył swój niesłychanie wymowny artykuł tym wykrzyknikiem:

„Cześć prezesowi Barbicane i jego przezacnym kolegom! Ci bowiem śmiałkowie nietylko, że tak się wyrażę, przyłączą nową prowincyę do lądu amerykańskiego, a tem samem zwiększą obszar, i tak znaczny, stanowiący Stany Zjednoczone, ale uczynią ziemię bardziej mieszkalną pod względem hygienicznym, uczynią ją jeszcze więcej płodną, gdyż można będzie siać natychmiast po skończeniu zbiorów; a ponieważ ziarno niezwłocznie zacznie kiełkować, nie będzie straty czasu, nieuniknionej teraz podczas zimy. Nietylko bogactwo węgla powiększy się wydobywaniem nowych pokładów, które zapewnią dostatek tego niezbędnego materyału na długie jeszcze lata, ale warunki klimatyczne naszej kuli zmienią się na jej korzyść. Barbicane i jego dzielni towarzysze poprawią i udoskonalą, dla dobra bliźnich, dzieło Stwórcy. Cześć ludziom, którzy godni są zająć pierwszorzędne miejsce w szeregu dobroczyńców ludzkości!”

Poprzednia częśćNastępna cześć